W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: „Jak aktor z takim wyglądem gra głównie jako osoba podkładająca głos? Przecież to ciacho!” - to opinia o Tobie znaleziona w sieci.
Paweł Ciołkosz: O matko!
Masz sukcesy w filmie, ale wydaje się, że praca głosem rzeczywiście zaczęła od pewnego momentu dominować. Dlaczego wybrałeś ten kierunek?
Bywa tak - nie tylko w tym zawodzie – że życie i realia narzucają to, co robisz. Najlepszy przykład mieliśmy w czasie pandemii, gdy aktorzy imali się różnych zajęć, bo nie mieli roboty w teatrze i filmie.
Teraz dzięki rolom głosowym i pracy lektorskiej trochę się rozbestwiłem i mam ten komfort, że mogę czasem nie przyjąć propozycji. Na przykład serialowych. Ostatnio zdarzyło się, że odmówiłem udziału w dniu zdjęciowym, bo stwierdziłem, że będzie w nim za dużo scen (śmiech). Wiadomo, że w pracy lektorskiej można nieraz zarobić zdecydowanie więcej w pół godziny, dlatego moje wymagania odnośnie ról w teatrze czy telewizji wzrosły. Ale zupełnie nie jest tak, że pożegnałem się z filmem czy teatrem. Po prostu dzięki możliwości wyboru nie muszę brać udziału w projektach, które nie sprawią mi artystycznej frajdy.
A na pewno nie chciałbym wrócić na etat do teatru; byłem już w dwóch i to mi chyba wystarczy.
To zbytnie uzależnienie od terminów?
Tak, ale też trudno znaleźć miejsce, w którym atmosfera – jak w każdym zakładzie pracy – byłaby wolna od tego, że zawsze gdzieś płynie jakiś szlam, zawsze znajdzie się ktoś kto poklepuje cię po plecach, a za chwilę wbija ci w nie nóż. Jakoś nie ciągnie mnie z powrotem.

Zatem słowem-kluczem dla pracy głosem jest: wolność?
Przede wszystkim. Uprawiając wolny zawód zdałem sobie w pewnym momencie sprawę, że pracując w teatrze człowiek w dużej mierze pozbawia się tej wolności. Trzeba pytać dyrektora: czy mogę iść do serialu, czy mogę zrobić dubbing… Na wszystko trzeba mieć pozwolenie. Raczej nie jestem osobą stworzoną do pracy w miejscu, w którym wszystko musi być „od linijki”.
Ale w filmie jest inaczej. Krótka piłka, kończymy pracę i wracamy do innych zajęć.
Dokładnie; zdjęcia trwają jakiś czas, poznajemy fajnych ludzi, a potem wszystko się kończy. Nie czekam niecierpliwie na największe role, a gdy proponują mi zagranie epizodu, grzecznie odmawiam. Nie chcę dać się zaszufladkować, bo bywa, że granie pobocznych ról typu listonosz czy dostawca sprawia, że jesteś już kojarzony z epizodami.
Zatem staram się świadomie kształtować swój wizerunek, a wyzwania artystyczne przyjmuję z wielką przyjemnością.
Natomiast w teatrze... wiadomo, jak jest w teatrze: jeżeli nie dostaniesz głównej roli, to przez trzy miesiące prób dużo się siedzi i czeka – czasem przez kilka dni z rzędu można nie wejść na scenę. Trochę szkoda mi tego czasu.
Bywałeś na początku legendarnym halabardnikiem?
No pewnie! Chyba każdy zaczyna od niewielkich rzeczy. Dlatego wiem, jak to wygląda. Jeżeli trzymasz tę halabardę, to musisz być dostępny i dyspozycyjny przez kilka miesięcy. Ale zdarza się, że podczas prób nie masz nic do roboty i tylko marnujesz godziny.
Te kolejne herbaty w bufecie…
O to chodzi – bardzo nie lubię, gdy czas ucieka bokiem. To się po prostu nie opłaca, bo w tym czasie mogę zrobić wiele innych, ciekawszych rzeczy, mogę się rozwijać. Są ludzie, którym to pasuje; bufet, ciepła zupa, garderoba, picie kolejnej herbaty… Nie, nie, nie! To nie na moje nerwy. Nie umiem siedzieć w miejscu.
Fajnie jest mieć na tyle ugruntowaną pozycję, by móc wybierać. Jednak rynek chyba cały czas mówi: „sprawdzam”?
Wydaje mi się, że w tym zawodzie nigdy nie jesteś do końca ugruntowany. Nigdy nie wiadomo, kiedy telefon zadzwoni, a kiedy przestanie dzwonić. Ogromnym minusem jest to, że nigdy nie ma pełnego poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji. Nawet, jeżeli jesteś tak zwanym celebrytą. Często bywa, że masz swoje pięć minut, a za rok ani widu, ani słychu.
Na szczęście po latach pracy możesz przeczytać o sobie w internecie: „Jeden z najlepszych aktorów dubbingowych w Polsce”. A teraz przewińmy taśmę: mamy rok 1982, w Dębicy przychodzi na świat Paweł Ciołkosz. Jak i kiedy zapaliła Ci się lampka „aktorstwo”? Zaliczyłeś etap konkursów recytatorskich?
To nie jest mój przypadek (śmiech). Zawsze podziwiałem ludzi biorących udział w tych konkursach, bo nigdy nie miałem na tyle odwagi, by wystartować.
No nie mów, że byłeś nieśmiały…
Oczywiście! Nadal jestem nieśmiały i dlatego zostałem aktorem! (śmiech) Gdy wchodzisz na scenę – jesteś innym człowiekiem i możesz wszystko.
Moja fascynacja zaczęła się dopiero w ogólniaku. W latach 90 zaczęliśmy z kumplami pisać scenariusze i kręcić filmy. Duża kamera video na ramię, podkład muzyczny z podłączonego walkmana, no i robiliśmy kryminały. Wszystko działo się w locie, tu i teraz. I wszystko było jak trzeba: kostium, charakteryzacja. Naprawdę się działo i mieliśmy fajną zabawę, choć świat nie zobaczył naszych dzieł (śmiech). W tamtych czasach nie mogliśmy ich wrzucić na Instagrama czy Facebooka.
Zacząłem się wtedy zastanawiać, gdzie pójść dalej. Na początku myślałem o reżyserii. Ale gdy dowiedziałem się, jakie tam mają wymagania, i że najlepiej mieć za sobą cztery fakultety… (śmiech) stwierdziłem, że może łatwiej będzie dostać się na aktorstwo. Udało się za drugim razem, a na początku była właśnie pasja chłopaków z kamerą.
Ale do reżyserii – choć inną drogą – po latach też doszedłeś. Reżyserujesz dubbing, słuchowiska…
Gdy umościłem się już w środowisku dubbingowym i w kluczowych miejscach wszyscy mnie znali - dostałem propozycję. A ponieważ chcę się rozwijać i próbować nowych rzeczy, powiedziałem „czemu nie”?
Łut szczęścia jest potrzebny. A od Ciebie słyszę, że dubbing – jakoś tak się zaczął. Reżyserię – zaproponowali (śmiech). Czyli co ma przyjść, to przychodzi?
Dokładnie. Myślę, że istnieje jakaś energia i doświadczyłem tego wiele razy. Czasem zdarza się, że jeśli o czymś bardzo intensywnie myślimy, w końcu to się dzieje. Człowiek przyciąga do siebie ludzi i wydarzenia. Chyba rzeczywiście jestem w wielu momentach życia szczęściarzem, spotykają mnie naprawdę fajne rzeczy.
Oczywiście wiele trzeba wypracować, bo pewnie nie doszłoby do reżyserii, gdybym nie natyrał się w dubbingu jak głupi dzik. Były takie dni, że wychodziłem z domu o ósmej, a wracałem o dwudziestej drugiej. Całymi dniami siedziałem w różnych studiach, więc skądś się ta propozycja musiała wziąć.
Tak więc wydaje mi się, że mam do reżyserii predyspozycje wynikające z doświadczenia. Przez kilka lat byłem w szkole teatralnej asystentem pani profesor Anny Seniuk i obserwowałem jej pracę jako reżysera. Zrobiłem doktorat i w pełni odpowiedzialnie mogę powiedzieć, że mam podstawy.

Mówisz, że w dubbingu trzeba się natyrać. Zatem zweryfikujmy mit: czy dubbing to świetna zabawa za wielką kasę, czy ciężka praca za umiarkowane pieniądze?
Nawet nie za umiarkowane i nie za rozsądne (śmiech). Mówię z pełną świadomością, że za bardzo małe pieniądze. Jesteśmy krajem z najniższymi stawkami w Europie, jeżeli chodzi o dubbing. Dlatego powstał związek zawodowy twórców dubbingu i od wielu miesięcy trwają rozmowy ze studiami, ustalamy podniesienie minimalnych stawek. Uważam, że w sytuacji, gdy prawa są przekazywane na zawsze, stawki powinny być o wiele wyższe. Mówię o wszystkich koleżankach i kolegach, którzy tworzą kapitalne role – często lepsze od oryginałów! Powstają rzeczy wartościowe artystycznie, które są kiepsko opłacane.
Czy dubbing to fajna zabawa? Na początku nie, bo trzeba się wdrożyć, nabrać wprawy i najeść dużo stresu. Na początku kariery dubbingowej nie mogłem w ogóle słuchać swojego głosu. To jest pewien proces, a im dalej w las, tym większa przyjemność. Kiedy uzyska się swobodę w warstwie technicznej, można zacząć się bawić.
A czy nie jest tak, że rozwój technologii pozbawia was – podobnie, jak w lektorstwie – części romantyzmu i elementu zabawy? Dziś zazwyczaj każdy nagrywa swoje kwestie osobno.
Być może… Jestem na tyle młody, że nie doświadczyłem grania przed mikrofonem w zespole. To rzadkie sytuacje. Do jednego mikrofonu zapraszana jest grupa osób, gdy nagrywa się tak zwane „gwary”. Ale nie są to sytuacje dialogowe, tylko robienie tzw. tła.
Słyszałem o takich historiach, jak to jest niby miło i przyjemnie, gdy wszyscy razem nagrywają przez 20 minut, aż nagle ktoś się myli… no i od początku! Kiedyś nagrywało się na taśmę i całość wymagała powtórki.
Ale chyba coś w tym jest, że technologia odbiera romantyzm i razem grałoby się fajniej. Na polu lektorskim zdarza się nagrywać scenki w reklamach, a jeśli gramy wspólnie z koleżanką czy kolegą, zawsze jest weselej, każdy proponuje coś od siebie, są fajne pomysły i dialog płynie naturalnie.
Dlatego faktycznie jestem w stanie sobie wyobrażać, że nagrywanie w zespole może dawać większe możliwości i ciekawszy artystycznie efekt końcowy, niż granie w pojedynkę.
Nie zatrzymamy postępu w nagrywaniu „każdy sobie”. A tymczasem… sam się do niego przyczyniasz swoim wynalazkiem, czyli przenośną kabiną lektorską (śmiech). Postanowiłeś działać, bo sam odczułeś brak takiego sprzętu?
Dokładnie, potrzeba matką wynalazków (śmiech). Ponieważ – jak pani Irena Kwiatkowska – żadnej pracy się nie boję, staram się być człowiekiem multifunkcyjnym. Z tego samego powodu zawsze podobał mi się zawód aktora; sądziłem, że aktorzy wszystko potrafią! Pędzą na koniu, na motocyklu, brylują w towarzystwie, błyszczą w każdej dziedzinie. Może nie błyszczę aż tak jakbym tego chciał (śmiech), ale zawsze interesowałem się i zajmowałem wieloma rzeczami.
Gdy pojawił się pomysł „kabina lektorska”, stwierdziłem: ja tego nie zrobię? Co to za problem? (śmiech). Wziąłem iPad-a mojej żony i stworzyłem projekt w programie 3D, którego obsługi nauczyłem się w trakcie. Jeżeli pomysł wydaje się być sensowny, staram się go realizować, zamiast pozostawiać w sferze wyobraźni.
Oczywiście nie wszystkie moje pomysły okazywały się trafione, ale akurat ten – tak! Zrodził się z braku sprzętu, który mógłbym zabierać ze sobą w podróż. Owszem, są propozycje konkurencji, ale po ich przetestowaniu stwierdziłem, że przenośne są tylko z nazwy. I zacząłem analizować, jak należałoby różne elementy przeprojektować, a czasem wręcz stworzyć na nowo. Tak, by całość ważyła mniej i dawała dobrą jakość dźwięku. Sądzę, że się udało.
Wiem, że prosiłeś o opinie wielu realizatorów dźwięku i były pozytywne.
Tak, testy wypadły pozytywnie. W skali od 0 do 10 wyszła średnia 7-8, więc całkiem przyzwoicie jak na skrzynkę, której można użyć w terenie. Bo nie traktuję mojego wynalazku jako coś, co może zastąpić studio. Ma małą przestrzeń bez wentylacji, więc nie posłuży na przykład do nagrania audiobooka.
Mam kilka stałych kontraktów, które wymagają ode mnie dyspozycyjności, ale nie chciałem ograniczać możliwości wyjazdów – bo przecież mam wolny zawód – więc stworzyłem sprzęt, który mnie uwolnił. Polecam! (śmiech)
I widzimy tę wolność, a jakże, na Twoim filmie promującym kabinę Ruby Vocal Booth. Ależ tam się dzieje! Prowadzisz auto terenowe po bezdrożach, błoto pryska spod kół… To taki chwyt reklamowy, czy rzeczywiście uprawiasz offroad?
To chwyt promocyjny, ale było naprawdę fantastycznie i warto takiej jazdy spróbować! Samochód terenowy wiele potrafi.
Planowaliśmy pokazać to, czym faktycznie się pasjonuję, ale nie było akurat okazji. Jestem pilotem paralotni i to jest frajda zupełnie nieporównywalna z offroad’em. Odrywasz się od ziemi…
I żadnego błota.
Zawsze ciągnęło mnie do latania, a paralotnia jest najprostszym i najtańszym sposobem na to, by latać samemu. Kurs nie trwa długo i nie jest drogi. A potem zostawiasz problemy na ziemi i słyszysz w górze tylko wiatr.
A bezpieczeństwo? Nie ma obawy, że podzieli się los Ikara?
Masz spadochron, bo inaczej pewnie mało kto chciałby uprawiać ten sport. Możesz mieć nawet kilka; po bokach, w uprzęży i dodatkowy, zamontowany z przodu na panelu. Wiadomo, że ryzyko istnieje – jak w każdym sporcie. Podczas jazdy na rowerze też można mieć wypadek. Ale jeśli pilnujesz warunków i latasz zgodnie z zasadami, jest to ogromna przyjemność.
Temat rekreacji mamy zaliczony (śmiech). Wróćmy do pracy; wydaje się, że wśród Twoich ról najwięcej pochwał zbiera Kapitan Ameryka. Liczne są opinie, że znakomicie zespoliłeś się z postacią, że Kapitan powinien mówić Twoim głosem. Czy czujesz od razu, że z jakąś postacią się zrośniesz, a do innej kreacji trzeba się będzie dłużej przymierzać?
To zależy od charakteru postaci. Kapitan Ameryka to człowiek, więc nie można go grać kreskówkowo, w sposób przerysowany, lecz jak najbardziej naturalnie, organicznie i bez udziwnień.
Wiadomo, że w kreskówkach używa się zupełnie innych środków. Może skleiłem się tak dobrze z rolą ze względu na głos. Starałem się go nieco obniżyć, ale oryginał ma głos niższy od mojego.
Nie brakuje właśnie opinii, że Twoja kreacja jest lepsza.
Bardzo mi miło (śmiech). To oczywiście również zasługa reżysera, czyli Waldka Modestowicza, który jest niezwykle wyczulony na prawdę przed mikrofonem – albo jej brak. I bardzo pilnuje, by rzeczy wychodzące spod jego ręki były naturalne, by nie było w nich słychać kłamstwa i sztuczności, nadmiernego grania.
Oczywiście dubbing z założenia nie jest naturalny. Jeżeli zachodni aktorzy mówią nie swoim głosem i po polsku – od razu czujemy, że to coś nieprawdziwego. Dlatego dużą sztuką jest zagrać tak, by przy odbiorze sztuczność nie była wyczuwalna. Moim zdaniem często jest to niemożliwe, bo niektóre postacie są w naszych głowach mocno zakodowane i wrzucenie jakiegoś głosu zamiast oryginalnego będzie automatycznie odebrane jako kłamstwo.
Zresztą Polska słynie z szeptanki i dubbing – w porównaniu z Europą i światem – zaczął się zdecydowanie później. Tymczasem na zachodzie dzieciaki, a potem już osoby dorosłe, często kojarzą daną postać z dubbingującym ją głosem od samego początku.
Reasumując: sztuką jest zrobić dubbing niewyczuwalny i zlewający się z aktorami. I o to mocno walczyłem. Tym bardziej, że superbohaterowie już w oryginale czasem nie grają naturalnie, co stwarza dodatkowy poziom trudności.
A prosto i bez owijania w bawełnę… Jak to się stało? Przychodzą momenty, że coś się po prostu czuje albo nie. Miewałem sytuacje, że grałem postać, ale jej nie czułem i była mi kompletnie nie w smak. Uważałem, że nie pasuję i powinien to zrobić ktoś inny. A w przypadku Kapitana Ameryki było OK.
Lubisz zaszaleć przy „podkręcaniu” postaci animowanych? Janusz Zadura powiedział kiedyś, że postacie nienormalne są ciekawsze.
No pewnie, zawsze przy pracy nad postacią jakiegoś wariata jest większy fun. Zwłaszcza, jeśli to zabawny wariat. Ale zdarzają się filmy animowane, w których emocje są prawdziwe, a wtedy trzeba je wycisnąć z wyczuciem i nie przerysować. Myślę, że pierwsza zasada w dubbingu – i w ogóle w aktorstwie – polega na tym, że jeżeli robi się coś na „pusto”, to takie zostaje. Jeżeli gra się tylko technicznie, nie wrzuci się naprawdę serducha i siebie, to… lipa.
Z drugiej, reżyserskiej strony widzę czasami, że ktoś przychodzi do pracy, zjadł już zęby na dubbingu i jest nieco zblazowany. A poproszenie o dubel jest obrazą majestatu, bo przecież pierwsze podejście było cudowne.
O fałszu Andrzej Ferenc mówi, że „mikrofon jest czułym wykrywaczem kłamstw”. Udzielasz się w superprodukcjach Audioteki. Domyślam się, że taką rzecz gra się inaczej, niż zwykłego audiobooka.
Jest tak, jak przy wspólnej pracy przed mikrofonem, o której mówiliśmy wcześniej. Nagranie superprodukcji przypomina słuchowisko, bo konieczna jest koordynacja aktorów. Gramy w kilka osób. Przy okazji wspomnę, że w słuchowiskach Polskiego Radia efekty często robimy sami; jeśli jest scena przy śniadaniu, to manipulujemy różnymi rekwizytami, aby ich dźwięki również się zarejestrowały. Kiedy indziej trzymając kartki otwieramy jednocześnie okno, pijemy herbatkę czy zapalamy papierosa. Wszystko musi się wyraźnie nagrać, a zupełnie przy okazji trzeba jeszcze dobrze zagrać rolę (śmiech) i to jest dopiero fajne.
Przy nagrywaniu superprodukcji samodzielne tworzenie efektów zazwyczaj nie jest możliwe, bo akcja jest osadzona w innych czasach, są tam przestrzenie, mosty, katedry, dlatego konieczna jest postprodukcja i tradycyjne metody zastępują komputery.
Co masz na zawodowym horyzoncie? Oczywiście bez zdradzania super-tajnych planów produkcyjnych.
Póki co nie mam sprecyzowanych planów ani filmowych, ani serialowych, ani teatralnych. Robię rzeczy dubbingowe, lektorskie i jest tego na tyle dużo, że nie martwię się o propozycje z innych obszarów.
Może również dlatego, że nie zabiegam o role. Chętnie zrobiłbym coś w teatrze, ale coś wartościowego i dającego poczucie tworzenia i wyciśnięcia z siebie siódmych potów. A wiadomo, że rynek jest tak przesycony, że można czekać i się nie doczekać. Może się doczekam, a może nie, jednak dzięki dubbingowi i lektorstwu na szczęście nie stresuje mnie brak propozycji.
Zresztą takie rzeczy dzieją się często „z dnia na dzień”, więc dziś nic nie ma, ale za dwa tygodnie może okazać się, że gram w trzech filmach i dwóch serialach (śmiech). To jest to, co mówiłem o braku poczucia stabilizacji. Na początku miesiąca możesz się zastanawiać jak zapłacisz ratę kredytu, a na końcu masz tyle propozycji, że zmartwienia znikają.
Cytując Bułhakowa: „wszystko będzie, jak być powinno, tak już jest urządzony świat.” Życzymy wysokich lotów, nie tylko paralotniarskich!
I życzcie mi wymarzonych ról – poza dubbingowymi i lektorskimi – na które czekam.

Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / Polscylektorzy
Asystent planu: Renata Strzałkowska
Brak komentarzy