Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

Tytuł: Jakub Urlich - Kluczem jest słowo „wolność”
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 23.12.2019 
 
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.

Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Co pociągającego ma w sobie wędrowanie po górach? Przecież to męczące. Można się nawet spocić!

Jakub Urlich: Już od dawna nie chodziłem po górach, głównie z braku czasu… Ale jeszcze pamiętam, co w sobie ma. Samotność. Zwykle nie ma ludzi. Poza tym, jeżeli czasem zastanawiałem się, co mnie tam ciągnie, to… błoto. Lubię mieć nogi ubabrane do kolan. To naprawdę przyjemne, tak się ubabrać i pójść tam, gdzie jeszcze nikogo nie było.
Oczywiście w polskich górach szału nie ma, a dalej za bardzo nie jeżdżę, ale jednak można wleźć tam, gdzie nikogo nie ma.

Skoro lubisz brak ludzi, to wydaje się, że lektorstwo jest dla Ciebie wymarzonym zawodem. W kabinie lektorskiej raczej nie ma tłumów.

Oczywiście poza ludźmi na ekranie, jeśli mówimy o szeptankach. Tylko ja i realizator. Z jednej strony lektorstwo jest wymarzone, ale z drugiej – przez większość mojej pracy zawodowej robiłem to, co ty teraz, czyli rozmawiałem z ludźmi. I bardzo to lubiłem. Poczułem teraz deja vu, tylko od drugiej strony – na pewno więcej wywiadów przeprowadziłem, niż ich udzieliłem (śmiech). Ten jest pierwszy.

 


Właśnie, do lektorstwa doszedłeś poprzez radio. Pracowałeś w Programie 1 Polskiego Radia kilkanaście lat…

Prawie piętnaście.


Miałeś okazję obcować z wielkimi. Jak wspominasz współpracę z Tadeuszem Sznukiem, z Andrzejem Matulem?

Zaczynałem w dziewięćdziesiątym siódmym, gdy było jeszcze „stare” radio. Patrzyłem, jak oni pracują… Super było zobaczyć Tadeusza Sznuka, który zawsze przychodził w garniturze, pod krawatem. Bo wychodził z założenia, że to słychać. Jeśli nawet jest sam w studio i nie ma gości, to ubiera się elegancko, bo szanuje słuchacza. I to rzeczywiście było słychać.
Andrzej Matul – może nie aż tak elegancki w stroju, ale z elegancją i swobodą w głosie.  Dzieliłem się z nim próbami lektorskimi do filmów… to było tak dawno. Zależy im na słuchaczu, szanują go, a zarazem mają w sobie tyle ciepła i czaru.

Mam wrażenie, że postacie takiego formatu nie onieśmielają, że kontakt z nimi nie jest stresujący...

Absolutnie nieprawda (śmiech). Zaczynałem jako pracownik najniższy rangą – co prawda etatowy, a nie współpracownik - od nocnych dyżurów. Od 6 rano, czy 5.58, startują „Sygnały dnia”, ale jest też dyżur nocny. Śpi się w redakcji i gdyby coś wydarzyło się w nocy, trzeba to ogarniać. A rano asystuje się przy audycji, czyli parzy kawę i herbatę starszym kolegom oraz ich gościom, wykonuje niezbędne przy audycji czynności, na które inni nie mają czasu.
To było bardzo stresujące – widzieć ich po tamtej stronie szyby, przynosić kawę i zapamiętać, kto jaką lubi. Opanowałem wtedy noszenie tacy z ilomaś-tam szklankami, cukrem, mlekiem…

Czyli absolutna klasyka – robiłem kawę.

Tak. I przyprowadzałem gości. Z jednej strony wiedziałem, że taki jest cykl, a jednocześnie bardzo chciałem być po tamtej stronie szyby. To były nazwiska, a ja byłem małym misiem.
Później, kiedy zacząłem nagrywać materiały, rozmowy – oni tego słuchali. Zawsze przed poranną audycją prowadzący odsłuchuje wieczorem materiały i mówi „OK” albo „do niczego”. Spotkanie z ich oceną nie było łatwe, ponieważ nie stosowali taryfy ulgowej. Odpowiadali za audycję od początku do końca, byli rzeczywiście jej autorami i jak im się coś nie podobało - to mówili. Zatem nauka, ale nie wolna od stresu.

Po latach jesteś wziętym lektorem, współzałożycielem Stowarzyszenia Lektorów Rzeczpospolitej Polskiej. A jakie były na początku Twoje autorytety? „Chciałbym czytać jak…”

Na pewno takim wzorem był Andrzej Matul. Ostatnio rzadziej go słychać, ale bardzo lubię swobodę i radość w jego głosie. Dlatego szedłem właśnie do niego z pierwszymi nagraniami, jeszcze na kasecie VHS.
Kiedy zaczynałem, prowadził „Sygnały dnia”. Jeździliśmy też razem na różne transmisje, m.in. pielgrzymki papieskie i obserwowałem go jako „pomagier” przy mikrofonie. Zawsze zachwycał mnie jego luz, poczucie humoru, a jednocześnie pełen profesjonalizm. Do dziś pamiętam zdanie, które powiedział: „Praca w radiu i lektorstwo to dwie różne rzeczy, bo tu jesteś nazwiskiem, a jako lektor jesteś tłem.” I czasami trudno się z tym pogodzić ludziom, którzy przez lata przywykli do tego, że są nazwiskiem, postacią. Musisz się schować i ludzie poznają cię dopiero wtedy, kiedy leci „tyłówka” i przedstawiasz się.
W radiu było podobnie: – Słyszałem cię wczoraj! – mówiło wielu moich znajomych. „A o czym było?” – Zupełnie nie pamiętam!

Czy jednak w fachu lektorskim nie ma też odrobiny narcyzmu? To chyba przyjemne, wypowiadać na końcu listy dialogowej „czytał Jakub Urlich”.

Tak… Jeśli zdarzy się film, w którym nie ma miejsca na tyłówkę, włącza się taka myśl: „Holender, no co jest?” (śmiech). Na pewno nie jestem wolny od narcyzmu, ale z drugiej strony – gdy mówi się to tyle setek, tysięcy razy, człowiek jest już zaspokojony i pogłaskany.
To nie jest łatwe i oczywiste – schować się, być tłem i nie przeszkadzać. Mam znajomych ze Stanów Zjednoczonych, którzy nie są w stanie oglądać polskiej telewizji, ponieważ nie mogą znieść głosu lektora, nawet najbardziej neutralnego.

 


A w jaki sposób traktowanie słuchacza z szacunkiem przekłada się na lektorstwo?

Nie było tak, że usiadłem i zacząłem trzaskać szeptanki bez problemu. Musiałem się tego uczyć i ktoś w trakcie konsultacji powiedział mi: „Siedzisz w studiu, nie ma nikogo po drugiej stronie, a jednocześnie masz mikrofon i słuchają cię setki tysięcy, a czasami miliony. Musisz sobie wyobrazić, że mówisz do człowieka i traktujesz go z szacunkiem. Chcesz mówić tak, żeby to zrozumiał”.
Takie jest moje zadanie jako dziennikarza radiowego, bo tu nie mamy innej płaszczyzny przekazu, tylko głos. Podobnie jest z lektorem – opowiadam komuś film. Czasami jest tak, że telewizor gra gdzieś w tle i wcale przed nim nie siedzimy, robimy coś w kuchni.
Nie czytam dialogów dla siebie. Chcę, żeby to miało sens, zostało usłyszane, a nie tylko brzęczało.

Jeżeli lektor nie rozumie tego, co czyta, to słuchacz nie ma najmniejszych szans.

Myślę, że to jest to wyzwanie – rozumieć na bieżąco, co czasami wcale nie jest łatwe. Ale do tego trzeba dążyć: rozumieć i zarazem próbować przekazać emocje.
Unikałbym też jakiejś głębszej filozofii przy szeptankach, że to jest nie wiadomo jaka misja. To jest odtwórcze. Tekst przygotowuje ktoś inny, film kręci ktoś inny, a ja jestem tylko pośrednikiem.

Ważne, żeby dobrze wykonywać swoje rzemiosło.

„Rzemiosło” to dobre określenie.

Stwierdziłeś kiedyś, że w lektorstwie minusem jest brak ciągłości zatrudnienia. Nie ma pewności, że w przyszłym miesiącu będzie tyle a tyle. Po co więc uprawiać ten fach? Trzeba być hazardzistą?

Nie. Powiedziałbym, że kluczem jest słowo „wolność”. Bo radio - przy całej atrakcyjności dla ambicji - bardzo mocno organizuje życie. Wiadomo, że są konkretne godziny pracy i konkretne audycje, które musisz poprowadzić. Nie ma gadania, jest grafik i robisz.
Natomiast w tej pracy cenię sobie to, że mogę w miarę regulować godziny. Mogę powiedzieć, że tego i tego dnia nie nagrywam, poszukać innego terminu, co bardzo pomaga na przykład w życiu rodzinnym. Więc – wolność.  

Sam ustalasz swoją ramówkę.

W pewnym stopniu, bo nie zawsze się da. Ale mogę wziąć wolny dzień i – teoretycznie – pojechać choćby w góry. Albo nad morze, albo nie robić nic.
To wolność i brak szefa, który nie zawsze jest fajny.  Nie będę wchodził w szczegóły i dywagacje, ale można rzeczywiście być swoim własnym szefem. To lubię, to mi się podoba.

W naszym kraju lektorzy nie mają jeszcze związku zawodowego. Jak sądzisz, czy taki związek powstanie? I na ile – póki co - tę lukę może wypełniać Stowarzyszenie Lektorów Rzeczpospolitej Polskiej?

Na pewno związek by się przydał, ponieważ branża jest tak nieokreślona i otwarta, że nie jest to korzystne dla lektorów. Oczywiście dla klientów – tak. Mogą narzucać stawki i zawsze znajdą kogoś chętnego do nagrania za pięć złotych albo do portfolio.
Nie jest to dobre dla rynku, ale obawiam się, że przy naszej polskiej specyfice może być trudno. Owszem, słyszy się o bardzo silnych związkach zawodowych na przykład w Niemczech. Jednak tam jest zupełnie inna kultura pracy i wiadomo, że są takie a takie stawki, a za inne nikt nie będzie czytać.

Myślisz, że zawsze znajdzie się ktoś uprawiający dumping cenowy?

Tak. Mamy też oczywiście inne warunki ekonomiczne niż Niemcy, którzy mogą sobie pozwolić na to, żeby odmawiać.

A może im bardziej praca wchodzi w sferę zajęcia kreatywnego, intelektualnego, praw autorskich – tym trudniej o zawodową solidarność? Bo jakoś hydraulicy i gazownicy nie mają z tym problemu. Spróbujmy wezwać hydraulika za pięć złotych.

I może tu jest to, o czym mówiliśmy wcześniej – indywidualność, czyli poczucie wyjątkowości każdego z nas. Każdy jest mile połechtany nawet byciem w tle, chce myśleć o sobie, że jest artystą. I zaistnieć.
Myślę, że indywidualnościom trudniej się dogadać. Między innymi właśnie po to powstało Stowarzyszenie. Nie będę sobie przypisywał zasług, że je wymyślałem; raczej wszedłem do struktury, którą wymyślał Daniel Załuski i kilku innych starszych kolegów.
Jednym z założeń było postarać się, żeby lektorzy dostawali tantiemy. I zatroszczyć się również o stawki. Jednak widzę, że bez wielkiej energii, bo każdy ma masę pracy i rodzinę. Są koledzy, którzy bardzo się udzielali, ale urodziły im się dzieci i nie mają tyle czasu, co kiedyś.
Wątek stawek jest bardzo ważny i sprawę tantiem też byłoby dobrze  rozwiązać.

Walka o tantiemy trwa już chyba od ośmiu lat?

Przynajmniej. Trwają cały czas dywagacje, kto jest twórcą. I bardzo często nagrywamy film, dostajemy jakąś stawkę i później ten film jest odtwarzany w powtórkach dziesiątki razy. Sam widzę filmy, które nagrywałem lata temu. Już o nich zapomniałem, a tu -  bach, znowu jest emitowany. A nie widzę ani grosza.

 


I widać jakieś światełko w tunelu, czy jest coraz słabsze?

Nie słyszę nowych wiadomości. Wydaje mi się, że szanse są coraz mniejsze.

Może jesteś skazany na pracę ze słowem? Studiowałeś bibliotekoznawstwo, potem było radio, teraz lektorstwo… Słowo jakoś nie może się od Ciebie odkleić.

To jeszcze zabawniejsze, bo kończyłem Technikum Mechaniki Precyzyjnej. Jestem technikiem-mechanikiem ze specjalnością „mechanika precyzyjna”.

No i precyzyjnie czytasz.

Ale wiesz – wyszedłem ze szkoły, w której byli sami faceci i kompletnie nie wiedziałem, co mam robić. Na Bibliotekoznawstwo poszedłem dlatego, że „lubię czytać”, jednak w bibliotece nie przepracowałem ani minuty. Okazało się, że potrzebuję czegoś innego, czegoś więcej. Nie chciałem zamknąć się z książkami. Mechanikiem nie zostałem, bo to mnie w ogóle nie kręciło. Żałuję, że nie zmieniłem szkoły, ale było, minęło…
Czytanie rzeczywiście zawsze było moją domeną, bo pamiętam, jak w pierwszej klasie szkoły podstawowej pani sadzała mnie przed klasą i kazała czytać, a sama gdzieś wychodziła. Widzę to też u moich synów – mam ich dwóch – którzy czytają biegle, a nikt ich tego nie uczył. Mnie też nie, to jest jakaś cecha wrodzona.

Nie ma szkoły lektorów.

Zawsze powtarzam, że głos dostałem od ojca, a słuch od mamy. To taki miks genów: tata ma głęboki głos, ale słuchu za grosz.

Słuch muzyczny w tym fachu pomaga. Od dawna śpiewasz w zespole Werchowyna…

Zacząłem śpiewać w czasie studiów, prawie 30 lat temu. Siadało się z gitarą przy ognisku i śpiewało łemkowskie piosenki. Z tego powstał zespół i też byłem jednym z członków-założycieli.

Taka tradycja.

Coś w tym jest. To fajne – zrobić więcej, odkrywać swój głos. Nagle okazało się, że jestem barytonem, że biorę dźwięki, których się po sobie nie spodziewałem.  
I znowu ten narcyzm. Wychodzisz na scenę, masz przed sobą widownię – czasami piętnaście, czasami pięćset osób. Możesz coś powiedzieć do mikrofonu, czasami trochę zaczarować… To były pierwsze doświadczenia z radiem, bo nagrywaliśmy koncerty w radiu i telewizji. Dobrze się z tym czułem i może dlatego nie zostałem w bibliotece, bo okazało się, że świat jest większy.

I wtedy usłyszałeś, że „masz świetny głos”?

Tak, „masz radiowy głos”. Dlatego po skończeniu studiów, gdy nie wiedziałem, co ze sobą zrobić i słyszałem „masz radiowy głos”, poszedłem na przesłuchanie do Rozgłośni Harcerskiej, bo szukali DJ-a. Zadali mi trzy pytania z dziedziny muzyki. Znałem odpowiedź na jedno, więc na DJ-a się nie nadawałem.
Powstał pomysł, że może czytałbym wiadomości – bo głos. Więcej się nie odezwali, ale w tym czasie moja mama usłyszała ogłoszenie, że jest nabór do sześciomiesięcznej Dziennikarskiej Szkoły Polskiego Radia. Poszedłem – na fali, że „głos radiowy” – i dostałem się. Uczyłem się z najlepszymi dziennikarzami Polskiego Radia i nie tylko, a na koniec musiałem zrobić reportaż. To też było świetne – chodzenie z magnetofonem po Puszczy Kampinoskiej i nagrywanie rozmów z mieszkańcami wsi, które miały być wysiedlone. Skończyłem DSPR z drugą lokatą i dostałem pracę. Zatem… głos mnie poprowadził.
Myślę, że istotne jest w życiu to, by znaleźć swoją mocną stronę, cechę prowadzącą. Okazało się, że moją jest głos. Tak to czuję.

Może to wielkie słowo, ale wierzę, że jest przeznaczenie, które nas dotyka lub przeprowadza przez pewne momenty życia.

W pewnym momencie kompletnie nie wiedziałem, co mam robić. Myślałem, że moją dziedziną będzie fotografia. Robiłem zdjęcia, sprzedawałem je, pracowałem nawet parę miesięcy w archiwum Gazety Wyborczej, ale gdzie od mechaniki precyzyjnej do lektorstwa?
Chociaż – Tadeusz Sznuk jest inżynierem lotnictwa. I panuje dość powszechna opinia, że studenci dziennikarstwa wcale nie są najlepszymi dziennikarzami. Jest wielu świetnych radiowców, którzy nie mają wykształcenia stricte dziennikarskiego.

 

Świętej pamięci Janusz Kozioł był czołgistą.

Na przykład. A Roman Czejarek - wieloletni szef „Lata z radiem”, „Czterech pór roku” – też jest inżynierem. Nie pamiętam, czego dokładnie.
Ale być może wynika to z wcześniejszego pogubienia, niejasności – co mam robić? Dokonujesz jakichś wyborów i okazuje się, że to było niekoniecznie to. Istotne, żeby złapać moment, kiedy coś cię nakierowuje, żeby świadomie szukać swojej ścieżki.

Pierwszych wyborów często dokonujemy, gdy jesteśmy nieprzyzwoicie młodzi.

W tamtych latach, w technikum, często chodziłem na koncerty. Muzyka była moją absolutną fascynacją, głównie „łojenie”. To znaczy punk rock i takie imprezy, raczej mocne bity. Co tydzień koncert w „Remoncie”. Stałem zawsze przy głośniku po lewej stronie i patrzyłem na te kapele, było ekstra.
I mój kolega z klasy - o ksywie Kaszalot - założył zespół o nazwie „Napalmowa niedziela”. Zaproponował mi śpiewanie w tym zespole, ale odmówiłem. Bo z tych koncertów w „Remoncie” zapamiętałem, że wokalistom w „Remoncie” wychodzi taka żyła z boku szyi… Pomyślałem: „Nie chcę mieć takiej żyły, to nieestetycznie wygląda, mnie to brzydzi!” (śmiech). I odmówiłem. Myślę, że w tle trochę się bałem. Mam taki żal, że jednak nie skorzystałem z okazji.
Ciekaw jestem co by było, gdybym jednak śpiewał w „Napalmowej niedzieli” (śmiech).

 


A wyboru lektorstwa nie żałujesz? Jest tyle poważnych zawodów. Mogłeś zostać lekarzem, prawnikiem… Wszystko byłoby uporządkowane i też sam układałbyś grafik.

Akurat żadna z tych rzeczy nigdy mnie nie pociągała. Kłopot był w tym, że nie wiedziałem, czego chcę. Miałem przyjaciela, który pod koniec szkoły podstawowej po prostu wiedział, że będzie weterynarzem. Jego ojciec był znanym i cenionym weterynarzem, więc on od początku szedł ścieżką w tę stronę. I jest bardzo dobrym weterynarzem.
Ja nie miałem tej ścieżki, nie miałem pomysłu, więc wszystko było po omacku. Do technikum poszedłem, bo szedł tam mój inny przyjaciel. I nawet nie wiedziałem, co znaczy mechanika precyzyjna. Tylko, że kolega po drugiej klasie zrezygnował, a ja zostałem i męczyłem się pięć lat. Zupełnie nie wiedząc, o co chodzi. Uratowała mnie pani profesor od polskiego, która zobaczyła we mnie bardziej humanistę, niż „ściślaka” i mocno wspierała.
To takie refleksje po latach „co by było, gdyby”. Nie wiem. Ale myślę, że jestem tu, gdzie chciałem być. Może muzyka… więcej bym pomuzykował, pośpiewał.

Co jeszcze – przy całym spełnieniu zawodowym – marzy się Jakubowi Urlichowi? Już na Nowy Rok…

To trudne pytanie. Życzyłbym sobie… więcej czasu. Trochę czasu na robienie rzeczy, które niekoniecznie są związane z czytaniem. Bywa, że padamy ofiarami własnego sukcesu. Gdy marzenia się spełniają, to już na maksa i nie ma czasu na nic innego.
Muzyka jest dziedziną, która mnie pociąga. Słuchałem jej odkąd pamiętam, ale nie jestem muzykiem, nie umiem czytać nut. W Werchowynie śpiewam z pamięci. Zatem znowu odtwórczość, a nie twórczość. To byłoby przyjemne – nie, żebym chciał stać się nie wiadomo kim, podbijać rynki, ale zrobić coś swojego.
A druga rzecz – przydałby mi się las, cisza i pustka. Gdy siedzę kilka godzin przed mikrofonem – a zdarzają się dni, że siedzi się od rana do wieczora – to potem nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Bo wszystko boli: tyłek od siedzenia, gardło od mówienia, oczy od patrzenia, uszy od słuchawek, łokcie od opierania się, plecy… i nie ma jak odpocząć. Czytać już się nie chce, słuchać nie bardzo, oglądać też nie. 
Jeszcze spokój by się przydał. Wolność i spokój.

I tego na Nowy Rok życzymy.

Dziękuję.

 


Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Asystent planu: Renata Różycka

 

 

 

 

 

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama