Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.

 

Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Komentarz internautki o tobie: „Jedna pani, a tyle różnych głosów.” Jak to się robi?

Katarzyna Tatarak: To największy komplement… Skłonność nie wzięła się znikąd. Mój tata – Jerzy Tatarak – był saksofonistą jazzowym. Czasem także śpiewał i miał w pokoju mikrofon, magnetofon szpulowy, kolumny, wzmacniacz, a ja już w przedszkolu zaczęłam nagrywać na tym sprzęcie różne opowieści. Bawiłam się i eksperymentowałam. Potem odsłuchiwaliśmy te próby. 

Bakcyl poprzez zabawę…

Tak, bo trzeba uruchomić wyobraźnię i pomysł na dźwięki, które chce się wydobyć. Później, w czasach liceum zaczęło mnie bardzo intrygować, że inaczej brzmię mówiąc, a zupełnie inaczej, gdy się nagram. To dziwne: nie znam tego głosu, następują czary-mary! Nagrywałam wywiady, w których jednocześnie byłam panią zadającą pytania i osobą zaproszoną. Bawiłam się zmieniając głos.
Natomiast zabawę dubbingową rozpoczęłam już po szkole teatralnej, ćwicząc różne głosy. Dobrą metodą jest naśladowanie zasłyszanych, dobrych wzorów. 

W łapaniu ze słuchu na pewno przydały się geny po tacie. Zresztą również śpiewasz. 

Z dużym upodobaniem (śmiech). Jestem przekonana, że muzykalność przydaje się w dubbingu i pracy lektorskiej. Wyobraźnia muzyczna bardzo pomaga, gdy poszukujemy odpowiedniej barwy i intonacji. 

Zabawy z mikrofonem w dzieciństwie zaowocowały ukończeniem warszawskiej PWST w 1988 roku. Jaki klimat panował wtedy w szkole teatralnej?

To ciekawe, świetne czasy. Niezwykle barwne. Wszyscy mieliśmy poczucie misji, co oczywiście nie było prawdą. Profesor Holoubek tłumaczył nam, że to nie żadna misja, tylko zawód jak każdy inny - szewc robi buty, a aktor gra. 

Sprowadzał was na ziemię.

I bardzo słusznie. Jednak atmosfera była niesamowita i mam bardzo miłe wspomnienia. Wiem, że całkiem niedawno wypłynęły różne afery związane ze szkołami aktorskimi, ale na szczęście osobiście z niczym takim się nie spotkałam. Choć czuło się presję rywalizacji; zwłaszcza na pierwszym roku wiedzieliśmy, że jesteśmy wnikliwie obserwowani. I nikt nie wiedział, czy będzie mu dane znaleźć się na drugim.
Ale do stresu warto się przyzwyczajać, bo ten zawód nie jest prosty i wiąże się z różnymi napięciami. W sumie mnie i wielu innym wyszło to na dobre. 
Mieliśmy znakomitych profesorów. Tadeusz Łomnicki, Gustaw Holoubek, Andrzej Łapicki, Zbigniew Zapasiewicz, Mariusz Benoit…  Opiekunem naszego roku był Jan Englert. Pędziłam do szkoły jak na skrzydłach, bo byliśmy w dobrych rękach.

Postacie wręcz posągowe… Jednak szkoła jest cieplarnią, a potem ląduje się w głębokiej wodzie. Bywa, że ludzie radzą swoim dzieciom: „Tylko nie aktorstwo! Zostań lekarzem.”

Trafiłeś! Moja mama chciała, żebym została lekarką. Zresztą w rodzinie zawód aktora uważany był za niepoważny, a w dodatku byłam bardzo nieśmiała. W związku z tym – co to za pomysł? Ty do szkoły aktorskiej? 

A teraz powiedziałabyś swojemu dziecku „nie idź w aktorstwo, zostań lekarzem lub prawnikiem”, czy raczej „popieram i rób to, co czujesz”?

To drugie. 

Przejdźmy do dubbingu. Wydaje się, że jesteś jedną z rekordzistek, jeśli chodzi o głosy chłopięce. To zaczęło się chyba od Kevina z „Gumisiów”? 

Po szkole bardzo chciałam pracować w dubbingu, ale trenowałam raczej głosy typu biedronka, króliczek i motylek. W życiu nie myślałam, że mogę zagrać chłopca. I nagle – telefon, casting. Nie wiedziałam, że do roli Kevina. Skok na głęboką wodę! Jak to ugryźć?
Pani Jeżewska naprowadziła mnie: „Pani Kasiu, proszę za bardzo nie kombinować. Swoim głosem, tylko z rzucaniem dźwięków na nos.” Zaczęłam próbować, odsłuchujemy i proszę – prawie nic nie zrobiłam, tylko przez nos, i nagle chłopak! Niesamowite! I wtedy poszło, zaczęła się miłość do dubbingu. Na szczęście od początku nie miałam problemów z synchronem. 

Jeśli „kłapy” wychodziły ci od początku naturalnie, to można powiedzieć, że jesteś stworzona do dubbingu.

Możemy zaryzykować takie stwierdzenie (śmiech). Ta praca nigdy mnie nie stresowała. Owszem, przy bardzo wymagającej roli i reżyserze zdarzało się lekkie napięcie. Ale to przede wszystkim praca niezwykle kreatywna. Przy fabule trzeba uważać, jednak przy kreskówkach można poszaleć, czasami wręcz „po bandzie”. Można pozwolić sobie na eksperymenty. To duża frajda!

 

Czy jest tak, że w dubbingu animowanym można poszaleć, a przy dubbingowaniu żywych aktorów trzeba ograniczyć diapazon emocji?

Nie chodzi tylko o emocje, ale o ekspresję i modulowanie głosu. W kreskówce nasza postać może być szalona, natomiast w fabule powinna mówić naturalnie. Dlatego musimy się pilnować, bo jakakolwiek przesada jest od razu widoczna. Fabuła jest pod tym względem bardzo wymagająca. 

Obecnie wiele osób marzy o pracy w dubbingu. Pośród swoich licznych aktywności prowadzisz warsztaty dubbingowe. Czy faktycznie bez znajomości można się dostać do tego fachu? 

Uczę techniki aktorskiej, a reszta nie zależy ode mnie. Bardzo ważna jest interpretacja tekstu. Przyjeżdżają do mnie ludzie różnych profesji, którzy chcą zrealizować marzenia. A czy ja mogę coś załatwić, coś komuś powiedzieć? Nie, nie mogę. Po prostu uczę.

A czy każdy może zagrać w dubbingu? Przecież to takie wygłupy przed mikrofonem.

Na pewno nie każdy. To wszystko wygląda na o wiele łatwiejsze, niż jest. Praca w studio nie jest wygłupianiem się, ale pewnym rodzajem spięcia. Przy dyktafonie rozmawiamy inaczej, ale gdyby był to podcast, to bylibyśmy zupełnie inaczej energetycznie zmobilizowani i „ustawieni”. 
Poza tym nie wystarczy przeświadczenie o umiejętności zmiany głosu, by pracować w dubbingu. Potem okazuje się, że ktoś wchodzi za wcześnie lub za późno, albo nie wychwytuje pewnych niuansów. Śmieszek, reakcja – to wymaga refleksu. 
Uważam, że wkroczenie amatorów na ekrany w paradokumentach nie jest dobre. Powoduje to, że wielu osobom dubbing wydaje się dostępny. Tymczasem chodzi o to, by nie kopiować danej postaci – tego, co dana aktorka czy aktor zagrał - ale znaleźć do niej klucz. Kopiowanie jest nudne jak flaki z olejem. 

W wielu opiniach postać Osła ze „Shreka” w wykonaniu Jerzego Stuhra jest lepsza od oryginału.

Bardzo dobry przykład. 

A dlaczego bardziej dubbing? Przecież zdarzały ci się obiecujące role serialowe i filmowe. Mikrofon jest lepszy?

Przed mikrofon mnie ciągnie! A film? Z doskoku. Ale też dziwnie mi się układało z serialami, dużymi produkcjami, że po otrzymaniu roli – serial jakoś po kilku odcinkach się kończył.

 

 

Zatem paluch przeznaczenia pcha cię w stronę dubbingu. A Teatr Polskiego Radia? To musiało być niesamowite – spotkać tam swoich nestorów.

Tak! Pan Zapasiewicz, Gogolewski… i pan Michnikowski!

Addio pomidory, addio utracone…

Po prostu aż mnie zatyka! Niesamowite było też granie z moim profesorem Mariuszem Benoit. Teatr Polskiego Radia to zupełnie niepowtarzalne miejsce, to magia. Począwszy od tego, że tam przeróżne przedmioty udają coś, czym nie są. Na przykład taśma ze szpulowych magnetofonów bardzo ładnie udaje szelest trawy. Tam wszystko musimy tworzyć głosem i emocjami. Emocje, emocje i jeszcze raz emocje.
Na przykład inaczej gra się w słuchowisku „Matysiakowie”, z mniejszą dbałością, potocznie, normalnie – co nie zawsze jest łatwe. 

Jednak trzeba być rozumianym. Jak robi się język potoczny z zachowaniem dbałości o dykcję?

To kwestia konwencji. Na scenie mówimy głośniej, w sposób bardziej „okrągły”, dbamy o końcówki i szeroką samogłoskę, żeby wszystko brzmiało. A w radiu? Trochę jak przed kamerą, wszystko „skromniej”. Słuchowiska są różne – czasem odpuszczamy, a czasem mówimy z dużą starannością. 

Właśnie, słuchowisko „Matysiakowie”. Jesteś tam Lusią Matysiak. Wejście do takiej rodziny - z tradycją od lat 50 – jest nobilitujące. 

To podobno najdłuższy serial radiowy w Europie. [Miano najstarszego, do dziś emitowanego słuchowiska radiowego dzierży brytyjska opera mydlana "The Archers". Pierwsze odcinki rekordowego słuchowiska ukazały się już w 1950 roku na antenie BBC, a stała emisja serialu rozpoczęła się pierwszego dnia następnego roku. Tylko kilka lat młodsze od "The Archers" jest najstarsze polskie słuchowisko - "Matysiakowie". Pierwszy odcinek legendarnej radiowej opowieści został wyemitowany na antenie Programu I Polskiego Radia 15 grudnia 1956 roku – przyp. red.]
Byłam bardzo zestresowana, gdy przyszłam do „Matysiaków”. Pierwszą scenę miałam z Jerzym Bończakiem, którym od dawna się zachwycałam. Nie pamiętam o czym był odcinek, ale udało się! Emocje były niesamowite.

Zdaje się, że w ogóle lubisz próbować nowych rzeczy, eksperymentować.

Właśnie stąd dubbing, w którym można się wyszaleć. Lubię też klimaty teatru awangardowego. 

Dysponujesz znakomitym warsztatem, ale czy zdarzyły się role, które oceniasz jako trudne wyzwanie?

Role chłopców – od maluszków do nastolatków – rzeczywiście przychodzą mi łatwo. Natomiast gdy nieżyjąca już Dorota Kawęcka zaproponowała mi rolę Kaczki – dziewczynki! – w brytyjskim serialu „Mały Miś”, to był dla mnie szok. Jak to? O matko! (śmiech). Ale udało się. Tym bardziej, że postać była charakterystyczna i zwariowana, a takie lubię. I gdy już zagrałam tę Kaczkę, to potem poszło z górki.
Sporym wyzwaniem był również disneyowski Kopciuszek.

To dziewczyna miła, grzeczna…

I właśnie dlatego jej zagranie jest trudne (śmiech), żeby nie było nudy, żeby to było jakieś! Dodatkowo trzymać głos na takim jasnym poziomie to wcale nie hop-siup; dużo łatwiej grać, gdy można modulować głos, który wtedy – wbrew pozorom – o wiele mniej się męczy. Dlatego trzymanie całej roli na jednym, jasnym tonie także może być trudne.
A chyba najdziwniejszy głos jaki udało mi się stworzyć, to Oliwka w „Marynarzu Popey’u”. Jarek Boberek był Popey’em, a Oliwka miała nieprawdopodobny głos już w oryginale i musiałam się z tym zmierzyć.

Po tylu latach na pewno trudno zapamiętać wszystkie role… Zupełnie inna bajka to audiobooki. Lubisz je nagrywać? Niektórych męczą tak długie sesje. 

Bardzo lubię czytać audiobooki i szczęśliwie trafiają mi się rozmaite; historyczne, podróżnicze, biograficzne, kryminały, romanse, o ekologii albo szkolnictwie przyszłości.  
Na początku nagrywania książek stopowano mnie – wolniej… jeszcze wolniej… Ale słyszę, że ludzie coraz częściej „przewijają” lektorów, słuchają na przyspieszeniu. I to znaczy, że niestety nie ma odwrotu – trzeba trochę podkręcać tempo. 

 

A reklamy? Zaczęłaś chyba dość wcześnie. 

Lektorską przygodę z reklamą zaczęłam od… mydełka i dezodorantów „Fa”! (śmiech) A przez siedem lat byłam głosem infolinii Telekomunikacji Polskiej. Odbył się do tego casting i ogromniasty przesiew, potem nic i nic… i wreszcie zostałam zaproszona do kontraktu na wyłączność. Potem „tepsę” przejął Orange i odzywałam się jeszcze w telefonach stacjonarnych, bo z żadną siecią komórkową nie mogłam współpracować. Poza tym przez lata nagrałam bardzo dużo tekstów szkoleniowych, to taka moja specjalność.
 
Kolejny cytat z sieci. Wyznałaś kiedyś: „Mam taki typ urody, że mogę sprawiać wrażenie osoby chłodnej, spokojnej i zdystansowanej.” A jaka jest prawda?

Jeszcze za czasów szkoły teatralnej ktoś powiedział, że gwiazdorzę i jestem strasznie zarozumiała. I było to dla mnie w sumie fajne (śmiech), bo tak naprawdę czułam się zestresowanym kłębuszkiem. Owszem, miałam wiele frajdy z zajęć, ale byłam ogromnie nieśmiała. 
Jaka jest prawda… a jakie ty masz wrażenie? 

Gdy poznałem cię podczas Ogólnopolskiego Spotkania Lektorów, z jednej strony odebrałem jako osobę rozważną i opanowaną, a z drugiej niezwykle energetyczną i spontaniczną. Wspólne zaśpiewanie „Zegarmistrza światła” było niesamowite!

Powiedzmy, że jestem spokojnie-niespokojna. Lubię powariować. W stworzonym z córką duecie wokalnym wygłupiamy się i nagrywamy teledyski. 
Od dzieciństwa lubiłam też szalone przebieranki, zestawianie ze sobą sukienek, marynarek, szpilek, krawatów i biżuterii, eksperymentowanie z makijażem…

Widziałem na YouTube kilka waszych teledysków i rzeczywiście mnóstwo w nich kreacji i zabawy. „Moja głowa jest zawsze pełna pomysłów i marzeń” – napisałaś w mediach społecznościowych. Zatem spełnienia jakich marzeń można ci życzyć?

Chciałabym zrealizować jeszcze kilka teledysków do piosenek nagranych z moją córką. Zresztą z koleżankami stworzyłyśmy również trio – ale nie chcę zapeszać. 
A poza tym chciałabym zaczepić się na dłużej w serialu, najlepiej komediowym. Uwielbiam formy komediowe! 

 

Zdjęcia: Cezary Żukowski, Żaneta Żmuda-Kozina

 

 

 

 

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama