Tytuł: Bliżej mikrofonu: Jarek Łukomski - Najchętniej czytałbym francuskie komedie
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źrodło: Polscylektorzy.pl
Data publikacji: 05.10.2018
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest autorskim przedsięwzięciem portalu polscylektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich dotyczy i porusza poza pracą. O wielu ciekawostkach na pewno nie przeczytacie w notkach encyklopedycznych, choć oczywiście polecamy redagowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.
Przemysław Strzałkowski Polscylektorzy.pl: Jak zarobiłeś swoje pierwsze w życiu pieniądze?
Jarosław Łukomski: Dawno temu. Myślę, że byłem niepełnoletni albo w okolicach pełnoletności. Miałem od dzieciństwa wodniacką pasję. Żaden ze mnie materiał na zawodnika, na pływaka, ale w wieku 16 lat ukończyłem pierwszy kurs ratownictwa i pierwsza praca zarobkowa (taka etatowa, choć sezonowa) to był etat ratownika.
Na Mazurach, nad morzem?
Wszędzie. Pracowałem na basenach w Warszawie, każdego sezonu. Zdarzało mi się spędzać miesiąc wakacji nad morzem, w Świnoujściu, to był chyba 80-ty rok. Osiemdziesiąty…
To brzmi starodawnie.
Rzeczywiście, policzcie sobie… I na Mazurach, na jakimś obozie, też byłem ratownikiem. Zresztą z tym sportem, z tą pasją wiążą się następne rzeczy związane z pieniędzmi. Wkrótce po uzyskaniu uprawnień ratowniczych skończyłem też kurs dla sędziów pływackich, przez jakiś czas byłem sędzią. Dostawałem wezwanie pocztą na zawody rangi takiej a takiej i musiałem zameldować się w białym stroju: białej koszuli, białych spodniach i białych butach. Otrzymywałem plakietkę, przydział. I za takie zawody zarabiałem – jak na młodego człowieka – godziwe pieniądze.

Twój związek z wodą trwa do dziś, bo pływasz. Chyba idzie to raczej w stronę motorowodniactwa?
Tak, bo wiesz, to jest łatwiejsze od żeglarstwa. Oczywiście żeglarstwo też lubię i niestraszne mi przechyły, ale nie mam ambicji, by samodzielnie prowadzić łódkę żaglową. Natomiast jeśli chodzi o motorówki, to tak. Pomyślałem sobie: coś jeszcze trzeba by zrobić. I jakieś 4 lata temu ukończyłem kurs sternika motorowodnego. Pływam tutaj (czyli Jezioro Zegrzyńskie), Mazury i tak dalej. Zabawne! Ludzie, których zapraszam, mają ogromną frajdę. Naprawdę, nie było wyjątków. I nikt nie wypadł za burtę do tej pory.
Lubisz pływać szybko?
To sprzęty, które nie są stworzone do tego, żeby pływać nimi wolno.
Nie emerycko…
Tak, szybko rzeczywiście. Ale oczy z każdej strony głowy, tak trzeba. Lubię bezpieczeństwo. M.in. dlatego zrezygnowałem z jeżdżenia motorem. Pomyślałem, że pojeździłem kilkanaście lat, bez mała dwadzieścia, ale postanowiłem sobie to odhaczyć i powiedzieć: wystarczy. Motocykl w mojej ocenie jest dużo bardziej niebezpieczny, niż motorowodniactwo.
Czyli Jarek Łukomski trochę się uspokoił?
Uważasz, że byłem buntownikiem? (śmiech) W każdym jest trochę łobuza, we mnie też było. Tak, uspokoiłem się, wiek robi swoje i wydarzenia w życiu czasem każą człowiekowi wydorośleć, spoważnieć.
Motocykl kojarzy się z Easy Riderem. Wiatr we włosach…
I tak miało być. Powiem ci, że motocykla używałem nie do dalekich wypraw po Europie albo nawet po kraju, tylko do przemieszczania się z pracy do pracy. Jak wiesz, nasza praca – mówię o obecnej, nie o ratownictwie – polega na tym, że przemieszczamy się z jednego studia do drugiego, do trzeciego, nawet do czwartego w ciągu dnia, więc to był użytkowy pojazd. Zawsze, kiedy podjeżdżałem w okolice dwóch-półtora kilometra do domu stawałem, zdejmowałem kask i resztę podróży odbywałem bez kasku. Wiedziałem, że tutaj nic złego się zdarzyć nie może. Nic złego w sensie, że nie zostanę potraktowany mandatem.

Rzeczywiście rozsądnie (wspólny śmiech). Zapytałem na początku o pierwsze zarobione pieniądze, ponieważ znamy cię jako Jarosława - czy też Jarka, jak wolisz – Łukomskiego…
Wolę i tak, i tak. To nie ma znaczenia.
Choć najczęściej w tyłówkach filmów słyszymy: „czytał Jarek Łukomski”.
Jarek, tak. I kiedyś taki stary dziad być może też będzie czytał: „Jaaarek Łukooomski” (śmiech). I wtedy to już może być śmieszne.
Wracając do pieniędzy. Lektorstwo zaczęło się równolegle ze studiami – to lata 80-te. Potem wznoszenie, coraz więcej zleceń. Lata 90-te, epoka VHS-ów pomału przemijała. Weszły prywatne stacje, jeszcze więcej czytania. A potem… wciąż byłeś obecny, ale w międzyczasie były inne rzeczy.
Były. I było ich dużo. Ten obraz może być zafałszowany, bo niektóre rzeczy, które pojawiły się w moim życiu epizodycznie, mogą być biograficznie wyróżnione i urosnąć do rangi nie wiadomo jakiego wydarzenia. Przejdę przez kilka rzeczy, które robiłem. Zanim jeszcze zacząłem pracować na poważnie, to jako młody człowiek byłem trochę jak Irena Kwiatkowska z „Czterdziestolatka”, wiesz? Tylko „mężczyzna, który żadnej pracy się nie boi”. Pracowałem w piekarni, bywałem tragarzem na lotnisku…
Na Okęciu?
Tak. To ciężka robota. Tym bardziej, że wózkiem na lotnisko nie mogłem wjechać, bo brak uprawnień, więc musiałem panować nad walizkami, które zjeżdżają pasem transmisyjnym. W piekarni – fantastyczna robota. Chleb parzący, gorący. Byłem z jednej i z drugiej strony pieca, świetnie to wspominam. Dość wcześnie zacząłem uczyć angielskiego, ponieważ byłem w trakcie studiów lingwistycznych. Jako dwudziestolatek poprowadziłem kurs dla młodych ludzi, a w drugiej połowie studiów zacząłem pracować jako tłumacz. I jeszcze nie jako tłumacz list dialogowych (to stosunkowo krótki epizod). Gdy zdawałem na studia, na koniec rozmowy zapytano mnie: „A co by pan chciał w życiu robić?” Trochę spietrany i niepewny, zresztą nie mający zielonego pojęcia co chcę w życiu robić, powiedziałem: „Może bym chciał być tłumaczem symultanicznym”. Pani docent odpowiedziała: „Ooo, wie pan… do tego daleka droga!”. I wtedy zesztywniałem. Pomyślałem, że spieprzyłem wszystko i teraz mnie nie przyjmą, bo uznają, że jestem zupełnie nieodpowiedzialnym człowiekiem. Ale zostałem przyjęty z dobrą lokatą i pomyślałem sobie: to ja wam pokażę! I rzeczywiście; pracowałem jako tłumacz symultaniczny i konsekutywny od 83-4 roku. Byłem w tym stosunkowo niezły, a nie było dużo specjalistów, tylko specjaliści starszego (pewnie by się wtedy obrazili, ale tak, starszego) pokolenia 45 plus. Dziś to byliby młodsi koledzy. Biznesu wtedy nie było, bo gospodarka socjalistyczna i tak dalej, ale tłumaczyłem dużo w sferze polityki. Miałem zlecenia od państwowej firmy Interpress na obsługę dziennikarzy odwiedzających polskich polityków. Może bez listy, ale pojawiały się poważne nazwiska z tamtych złych czasów. Oprócz tego tłumaczyłem na konferencjach. Bardzo niewdzięczny zawód. Trudny i taki od pomyłki do pomyłki, bo nie można się nie „wywrócić” w czasie konferencji albo polecieć tak, że wszystko jest doskonale, dosłownie, pięknie, czystą polszczyzną, bez zająknięcia.
Czy rzeczywiście jest lepiej, jeżeli tłumacz „dla dobra sprawy” czasem coś przemilczy?
No, pewnie tak (śmiech). Zdarzyło mi się w latach 80 z amerykańskim dziennikarzem odwiedzić redaktora naczelnego „Życia Warszawy”, który mówił rzeczy wystające daleko poza to, co powinien mówić oficjel w tamtym czasie, co było mu wolno powiedzieć. Wywiad i tłumaczenie poszły sprawnie. Ale natychmiast przyszło sprostowanie. Zanim dojechaliśmy do zleceniodawcy (czyli do Interpressu) okazało się, że to wszystko było maksymalnie schrzanione, żadna robota. I że tamten pan wszystko przekłamał (śmiech).

W Wikipedii czytamy, że zajmowałeś się doradztwem biznesowym. Czy to jest poważny trop?
Nie. To właśnie są rzeczy, które w biografiach wychodzą jedne za wysoko, drugie za nisko. Prawdą jest, że przez 18 lat pracowałem w biznesie, z czego 15 lat w przemyśle poligraficznym. Przez ostatnie 12 lat byłem dyrektorem dosyć dużych firm, graczy na tym rynku, zajmujących się produkcją i sprzedażą farb drukarskich. W tym czasie nie zapomniałem uprawiać swojego… hobby, którym było czytanie filmów. Na początku było dla mnie źródłem zarobkowania. Potem, kiedy zostałem najemnym managerem, było dla mnie źródłem satysfakcji. Raz, dwa razy w tygodniu zdarzało mi się wpadać po robocie do Polsatu i przeczytać „Obcego” czy „Szklaną pułapkę”. A ponieważ to były ważne epokowo filmy, ludzie mogli odnieść wrażenie, że to jest to, co robię głównie. Nie do końca tak było. Przepracowałem tyle lat w biznesie… to się musiało kiedyś skończyć. Prawdopodobnie z hukiem.
Dobrze robiłeś to z doskoku jako hobby, bo kompletnie nikt się nie zorientował.
Fajnie, że tak mówisz. To musiało się skończyć z hukiem, ta moja praca korporacyjna. A skończyła się gdy miałem lat 46, więc nie było oczywiste, że znajdę ponowne zajęcie w biznesie. I w tym okresie 2008-2010 rzeczywiście podejmowałem się zleceń z kręgu konsultacji, prowadzenia szkoleń biznesowych, kursów prezentacji publicznych. Ale bym tego nie wyolbrzymiał, nie było to dla mnie źródłem wielkiej satysfakcji. W skrócie: oczekiwania firm zlecających szkolenia często są m.in. takie, że w ciągu jednego weekendu, za dotknięciem magicznej różdżki zrobię z ludzi nowe byty. Jakbym przeprowadził ich przez 5-letni okres studiów. Tak się nie dzieje. Najczęściej można w ciągu weekendu powiedzieć ludziom, nad czym powinni zacząć pracować. Ku mojej radości zleceń mikrofonowych było wtedy coraz więcej. Świat biznesowy został z tyłu. A świat studiów nagraniowych wyciągnął do mnie rękę i powiedział: gościu, co ty właściwie robisz?
Wracaj…
Wiesz, w czym jesteś dobry, wracaj tutaj! No i tak się stało.
Szczęśliwie dla widzów.
Bardzo pięknie, dzięki.
Jak sądzisz, co ma szansę po lektorze najdłużej pozostać? Reklamy to celofan rzucony na wiatr, za chwilę przeminą. Czy filmy? Czy audiobooki? Audiobooki czytasz z upodobaniem.
Sądzę, że będziemy obserwować przejście telewizji do internetu. Udział internetu w rynku reklamowym rośnie poważnie z roku na rok. Reklama nie zniknie. Pytanie, ile tam będzie miejsca dla lektorów. Jeżeli chodzi o filmy, to coraz więcej ludzi chce oglądać filmy w oryginale, co ja szanuję. Czy będą je oglądać ze wsparciem napisów, to inna sprawa. Myślę, że lektorska ścieżka dźwiękowa będzie nagrywana jeszcze przez długie lata, natomiast będzie opcją widza, czy zechce z niej skorzystać. Uwielbiając to, co robię – czyli m.in. czytanie list dialogowych – uważam, że głos lektora jest bytem dodatkowym, niezamierzonym przez twórców filmu. Jest dodatkiem, który jest fajny, niezauważalny, ale niekoniecznie potrzebny. Choć koledzy są zawodowcami i nie powodują zgrzytu w odbiorze filmu. To nie jest już era VHS-ów. Audiobooki to forma, dzięki której mój głos ma szansę przetrwać najdłużej. To jest bardzo fajna rzecz, którą odkryłem czytając – jako pierwszą pozycję – autobiografię Steva Jobsa. Książka 24-godzinna, więc trzeba było się trochę napracować. Zabierałem się za nią z pokorą i lekkim strachem, bo to jest domena aktorów. Ale chyba poszło, bo takich zleceń zdarzyło mi się jeszcze kilka. Nie wszystkie są z kręgu literatury pięknej, bywają książki trochę instruktażowe, ale bardzo to lubię robić.
Jeśli chodzi o filmy, napisy niektórych rozpraszają. A z drugiej strony zwykle chodzi o pieniądze - dubbing jest droższy od lektora.
To prawda. Zresztą lektor jest bardzo pomocny w sytuacji, kiedy oglądając film chcemy sobie zrobić herbatę albo otworzyć butelkę wina. Można przejść do kuchni i wiadomo, co w filmie się dzieje. Bo on gada (śmiech).
Nie znudziły cię jeszcze filmy?
Dobrych filmów jest coraz mniej. A naturą tego zawodu jest to, że nie wybieramy, tylko czytamy co nam dadzą.
Jacek Brzostyński mawia, że lektor jest jak taksówkarz.
Tomek Knapik powiedział coś podobnego, może nawet ostrzej. W każdym razie idąc we wtorek rano do TVN-u nie wiem, co będę czytał. I niespecjalnie mi zależy, ale też ilość filmów „o, ale fajnie będzie dzisiaj!”, „ale to dobre!” jest nikła. Dostaję też sporo filmów które może są dobre, ale nie są dla mnie zajmujące. A muszę coś z siebie dać. Chociaż – jak twierdzi Krzysztof Gosztyła – lektor powinien jak najmniej interpretować, dlatego on się za takiego nie uważa i daje sobie prawo do interpretowania, to jednak jakieś zaangażowanie jest. Nie do końca się zresztą zgadzam z Krzysztofem Gosztyłą. Uważam, że nasz diapazon emocji w lektorskiej wersji narracji jest nieco węższy, ma mniejszą amplitudę niż w przypadku aktora. Nie krzyczymy, ale możemy wyrazić emocje. Nie chciałbym rezygnować z czytania filmów, mimo, że jest to – nie waham się tego powiedzieć – zajęcie, które przynosi najmniejsze korzyści ekonomiczne. Ze wszystkich, które mogę wykonać przed mikrofonem.
Czyli pan X zarabia większe pieniądze z czytania reklam dzięki temu, że jest znany z czytania filmów?
Tak to działa. Dlatego można potem zarobić na czymś, co nie ma w sobie tyle szlachetności. A audiobooki – tak, chciałbym bardzo czytać więcej audiobooków. To wymaga większego skupienia, wydobywa większe pokłady emocji. Przestawić się z tego, pojechać po 3 godzinach czytania audiobooka do studia i zrobić film albo reklamę, to nie jest takie oczywiste. Nawet, jeżeli nie jestem wykończony głosowo.
A jakie masz sposoby na zmęczony głos?
Przestać czytać. Dać bliskim do zrozumienia, że dziś oni mówią – twoja kolej, ja dzisiaj zamilknę. Wypić herbatę z miodem, taką zimową herbatkę. Zrobić sobie gorącą kąpiel, zanurzając się po nos. Chyba wolę naturalne sposoby.

Pytanie dyżurne: co byś radził początkującym w tym fachu?
Ten fach jest do opanowania, ale ma dużą barierę wejścia. Bo nie wystarczy mieć dobry głos i sprawność interpretowania. Trzeba być również sprawnym technicznie i zamykać się w określonym czasie zlecenia. Nie ma gdzie ćwiczyć, żeby półtoragodzinny film czytać 3 albo 4 godziny. Bo to jest zawód, w którym rozpoznanie dokonuje się w walce. Jeśli dostaniesz zlecenie i wymęczysz je w czasie 4 godzin, to następnego nie dostaniesz. Na półtoragodzinny film masz godzinę i czterdzieści pięć minut. A ćwiczenie jest potrzebne… Janusz Szydłowski mówił, że po pierwszym tysiącu filmów jest już z górki.
A kto będzie miał teraz czas i cierpliwość…
Jeśli ktoś bardzo chce, mógłbym pomóc. Choć przyznam, że nie jest to czynność zawodowa, którą byłbym w stanie ubrać w ramy teoretyczne i opowiedzieć, jak to się robi. Robię to całkowicie instynktownie, bez przygotowania artystycznego, bo nie skończyłem żadnej artystycznej szkoły. W życiu nie wygrałem żadnego konkursu recytatorskiego.
Zatem do zawodu wszedłeś „w walce”. To była TVP w połowie lat 80-tych?
TVP było najmniej w moim życiu. Pracowałem tam tylko z Tomkiem Beksińskim, więc pewnie policzyłbym na palcach dwóch rąk, ile razy tam nagrywałem. No, może dwadzieścia palców by się zebrało.
Skoro już mowa o TVP z tamtych czasów, jak wtedy się czytało? Dla gimbazy wspomnienie może być atrakcyjne, bo przedpotopowe. Mówimy o czasach montażu liniowego.
Po pierwsze, dla telewizji nagrywało się w radiu, na Myśliwieckiej w Trójce. Tam były studia dźwiękowe, które obsługiwały Telewizję Polską jeśli chodzi o udźwiękawianie filmów. Nagranie rejestrował magnetofon wielośladowy albo magnetowid, kompletnie analogowy. Na dodatek reżyserka i pomieszczenie lektora były od siebie odległe. Komunikacja zapewniona, ale pomyłka lektora oznaczała kilka minut naprawy sytuacji. Cofnąć, ustalić gdzie wejść, poinformować lektora, co usłyszy i kiedy znów ma zacząć. Tak to wyglądało. Profesjonalnie, jak na tamte czasy. Technologie się zmieniały – z Unimatica na Betę, potem na Betę cyfrową, potem zaczęło się grać na komputer do Pro Tools’a itd. I za każdym razem kiedy wchodziła nowa technologia byłem proszony, żeby przeczytać „Obcego” i „Szklaną pułapkę” jeszcze raz.
I mamy trochę tych wersji...
Niedawno siedząc w studio korespondowałem z kimś. I zanim usiadłem do czytania filmu, dostałem sms-a: „Co dziś robisz?” Odpisałem: „Rambo”. Pytanie: „Czy tego jeszcze nikt nie przeczytał?” Moja odpowiedź: „Wszyscy” (śmiech). I wszyscy już obejrzeli, ale jednak. Bywam kojarzony z mrocznymi albo „męskimi” filmami. Powiem wam coś… ja nie lubię wojennych filmów. Najchętniej czytałbym francuskie komedie (śmiech).
Na koniec chciałbym wymusić, czy raczej prosić o deklarację…
Spróbuj wymusić.
Spróbuję (śmiech). Mam nadzieję, że nie zrobisz już widzom, słuchaczom takiego numeru i nie pójdziesz znowu w biznesy.
Obiecuję.

Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Brak komentarzy