Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.

 


Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Masz chyba zbyt wiele pasji i zajęć. Czy doba nie jest dla Ciebie za krótka?

Grzegorz Pawlak: Zdecydowanie. Tym bardziej, że ostatnio próbuję żyć bardziej higienicznie i po prostu się wysypiać. Miałem kilkanaście takich lat, że spałem po cztery godziny. Ale to jest złe! (śmiech)
Staram się jakoś pogodzić wszystkie pasje, choć są wśród nich tak wciągające jak malowanie, które wymaga mnóstwa czasu. Jeśli już siadając przed sztalugą dam się ponieść temu flow, to nie lubię mieć w tyle głowy rozpraszających spraw. Potrzebuję dwóch lub trzech tygodni nic-nie-robienia, żeby się w malowaniu rozpłynąć. Trzeba pozbawionej obowiązków beztroski, by wejść w głąb siebie, by pójść tam, gdzie na co dzień nie chadzasz. I nagle już WIESZ. To najlepsze momenty. Nawet nie myślisz, gdzie położyć nieco więcej cienia, a gdzie odpuścić – robisz to instynktownie, a podążanie za instynktem jest bezcenne.

Niektórzy miłośnicy dubbingu mogą nie wiedzieć o Twoim malowaniu, a przecież nie jest ono tylko odskocznią od świata dźwięku. Masz poważne wystawy.

Ponieważ dwa razy nie dostałem się do łódzkiej Filmówki postanowiłem, że nie będę aktorem. Pojechałem do Poznania i łaziłem na zajęcia do Akademii Sztuk Pięknych. W ostatniej chwili przed egzaminami wstępnymi na ASP, gdy złożyłem już teczkę, poszedłem na „Antygonę” do poznańskiego Teatru Nowego. I po spektaklu pomyślałem, że nie odpuszczę! Ostatecznie zdawałem dwa egzaminy wstępne: jeden w Poznaniu, a drugi we Wrocławiu do szkoły teatralnej. To było wtedy nielegalne…
Jak zwykle – zbyt dużo myślałem i analizowałem (śmiech). No i do pociągu: co drugi dzień we Wrocławiu, co drugi dzień w Poznaniu. Egzamin – pociąg – egzamin – pociąg. Byłem nieprzytomny! Ale robiłem, co mi kazali i dostałem się do obydwu szkół. Tyle, że z jednej musiałem zrezygnować – i zrezygnowałem z plastycznej.
Zawsze potem rysowałem i malowałem, bo po prostu to lubię. Miałem jakieś wystawy. I tak się porobiło, że przed pandemią zadzwoniła do mnie z Paryża pani Iga Gielniewski, reprezentująca instytucję przy francuskim Ministerstwie Kultury i zapytała, czy zechciałbym przyjąć nagrodę. – Ale dlaczego ja? Spośród tylu zdolnych kolegów? – zdziwiłem się. To dało mi pozytywnego kopa. Siedzisz, pracujesz i nagle gdzieś z oddali rozlega się: "pom!”  
Pojechaliśmy na rozdanie; cudowna uroczystość! Czterysta osób z całego świata, dookoła pandemia, a my rozmawiamy o sztuce…
A może chciałbym mieć wystawę? A przynajmniej na początek wziąć udział w zbiorowej ekspozycji? – drążyła Iga. Naprawdę? (śmiech) Czemu nie!
Dostałem oficjalną propozycję i z poczuciem wielkiej tremy zamknąłem się w domu. Przyszedł do głowy jeden pomysł, drugi, i w końcu wysłałem dwa obrazy. W ten sposób znalazłem się w katalogu i wystawa dojdzie do skutku prawdopodobnie wiosną przyszłego roku. Możliwe, że również zagram coś we Francji. A ponieważ nie jestem francuskojęzyczny, pomyślałem o Tomie.

Wyjaśnijmy kwestię tajemniczego Toma. Kto jest twoim ulubionym bardem i dlaczego jest to Tom Waits?

(śmiech) Jest mroczny. Próbowałem tłumaczyć jego teksty, choć to trudne, bo zawierają wiele kontekstów i lokalizacji kulturowych. Jest głęboki i „mięsisty”… Żartuję czasem w rozmowach ze znajomymi, że to tak, jakby w średniowieczu piorun walnął w nagą wieśniaczkę lub wieśniaka stojącego w szczerym polu. I sądzę, że tak trzeba go robić.
Chodzi za mną recital z jego piosenkami. Wybrałem utwory, które tworzą historię życia mężczyzny; jak urodził się po złej stronie drogi, jak opuścił rodzinne miasto, jak poznał miłość życia i wkrótce zrozumiał, że chyba nie chce towarzyszących temu zmian… Nie będę spoilerował scenariusza (śmiech).
Przyjaciele od dawna namawiają mnie na realizację tego pomysłu. Może jest podobnie, jak z malowaniem na wystawy; jeszcze kilkanaście lat temu podszedłbym do tego o wiele lżej. A teraz trema jest coraz większa, bo wzrasta odpowiedzialność za to, co się robi. I tak dzieje się ze wszystkim, włącznie z wychodzeniem na scenę.
Jednak bardzo bym chciał, bo to przepiękny, wrażliwy i głęboki materiał. A tego brakuje mi w teatrze. Zbyt wiele jest w nim teraz polityki. Ukułem sobie nawet powiedzenie, że nie chcę grać symulanta z PiS-u ani symulanta z PO, tylko po prostu chorego człowieka (śmiech).

 


To celne. Wróćmy jeszcze do szkoły teatralnej… Jak było we wrocławskiej PWST? Na ile taka szkoła przygotowuje do pracy przed mikrofonem?

Wydaje mi się, że nigdy nie zwracałem uwagi na swój głos – po prostu zawsze był (śmiech). Oczywiście uczyliśmy się panować nad aparatem mowy.
Podczas egzaminów trzeba było zaśpiewać jakąś ludową pieśń. Zaśpiewałem i ówczesny dziekan Igor Przegrodzki zapytał: „Czy pan śpiewał w chórze?” Nie. „Naturalnie ustawiony głos!” Potem namawiano mnie, bym zdawał na wokalistykę, ale po drugim etapie zrezygnowałem. Nie mój klimat. Jeśli już to raczej kapela rockowa, a nie klasyka. Lubię klasykę, ale nie potrafiłbym aż tak w nią wejść.

Twój głos jest bardzo rozpoznawalny. Zapewne często się zdarza, że ludzie zastygają kombinując, skąd go znają.

Kiedyś trafiła mi się taka sytuacja, że niemal padłem ze śmiechu. Stałem w dość długiej kolejce po zasilacz do komputera. Dolazłem wreszcie do lady i tłumaczę sprzedawcy, że taki i taki.
– Czy pan jest lektorem? – słyszę z tyłu.
- No tak, jestem.
- K**wa, ale Matrix! (śmiech).
A innym razem doznałem pozytywnego szoku. Wiadomo, że mamy różne dni; jeden lepszy, drugi gorszy. Miałem akurat jakiegoś doła. Stałem z naręczem ciuchów przy pralni i nagle podbiegł chłopczyk, stanął przede mną i zapytał:
- Czy pan robi za Skippera?
- Tak.
- To ja chciałem podziękować!
I pobiegł. No normalnie zrobił mi dzień! Tak po prostu! Nie mam pojęcia, czy to był jego pomysł, czy rodzice mu podpowiedzieli, ale… Jezu… to było bardzo miłe.
Natomiast w aktorstwie najbardziej cenię sobie takie chwile, gdy po spektaklu wychodzisz przed teatr i ludzie cię nie rozpoznają. Bo byłeś na scenie kimś innym. I to jest piękne.

A propos aktorstwa – cofnijmy się nieco. Lata sześćdziesiąte, Kutno. Przychodzisz na świat. I co się potem dzieje, że kiełkuje w Tobie myśl o scenie?

Trzy rzeczy. Pierwsza: uroczystość rodzinna, podczas której miałem coś przeczytać na głos. Już nie pamiętam co. Byłem świeżo po mutacji. Wziąłem książkę, zacząłem czytać i nagle… cisza. Wszyscy słuchają z opadniętą szczęką. Kurczę, co się stało? „Jak ty to ładnie przeczytałeś!” Jako totalny szczaw nie zdawałem sobie sprawy, że mój głos może tak działać. Po latach widzę, że właśnie wtedy instynkt dał o sobie znać. Miałem kilka epizodów z nauczaniem młodych i zawsze mówiłem, żeby szli za instynktem, bo inaczej będą żałować do końca życia.
Druga sytuacja: była komuna i stan wojenny, a ja – wychowany w rodzinie z dziadkiem piłsudczykiem, w której nikt nie podpisywał żadnych „lojalek” – zacząłem robić kabaret, żeby odreagować. Zapewne nieświadomie chciałem wyrazić bunt nastolatka, swój brak zgody na otaczającą rzeczywistość. Pisaliśmy teksty, za które kilka razy o mały włos nie wylecieliśmy ze szkoły. Wtedy również zacząłem śpiewać i uczyć się gry na gitarze. Opiekująca się naszym licealnym kabaretem Basia Purgał powiedziała: „Nie myślałeś o szkole aktorskiej?” Nie, nie myślałem. Pociągała mnie raczej szkoła plastyczna. „To jeszcze się zastanów”. I tak jakoś samo poszło, że w końcu pomyślałem: no to sprawdzę, jak będzie.
Trzecia sprawa: były kiedyś festiwale lalkowych spektakli telewizyjnych dla dzieci. Żadnego nie przegapiłem! Siedziałem, oglądałem i chyba coś już wtedy kiełkowało na dnie łepetyny.

Po ukończeniu PWST otrzymujesz angaż do Teatru Powszechnego w Łodzi i tu mamy ciekawy wątek: zaprzyjaźniasz się z Radkiem Popłonikowskim.

Tak, mieliśmy wspólną garderobę.

Jedna garderoba i dwa głosy, wkrótce ogromnie cenione. Wasze losy przeplatały się później w Warszawie…

Mieszkaliśmy razem – z dwoma jeszcze kolegami – i to był bardzo barwny okres! Potem każdy poszedł własną drogą, ale nie tracimy kontaktu; spotykamy się, rozmawiamy, żartujemy i wzajemnie motywujemy.

Oglądałeś w dzieciństwie spektakle lalkowe, a teraz Twoim żywiołem jest dubbing. W czasach pozornej łatwości spotyka się myślenie życzeniowe: jeśli zechcę, to pstryk – i będę w dubbingu. Przecież umiałbym powygłupiać się przed mikrofonem. Czy rzeczywiście każdy się nadaje?

Nie sądzę. To zresztą widać podczas warsztatów dubbingowych, gdy ochotnicy mają okazję rzetelnie popracować z reżyserami i realizatorami, z którymi aktorzy głosowi pracują na co dzień.
Kilka razy miałem przyjemność tam być, opowiedzieć coś o dubbingu i przy okazji obserwować. Wiadomo, że nic nie przychodzi od razu. Ale bywa, że ktoś siada przed mikrofonem i widać, że bardzo się stara, a mimo to kłapy nie siedzą („kłapy” to zgodność kwestii wypowiadanej przez aktora głosowego z ruchem ust postaci – przyp. red.). A potem siada ktoś inny – i kłapy są w porządku.
Kolejna sprawa: ludzie myślą, że wystarczy zmieniać głos, a to nie wszystko. Mamy na ekranie tekst, na osobnym ekranie postać, którą gramy, mikrofon i… siebie. No i proszę bardzo - trzeba to wszystko zsynchronizować. Czytać tekst, zagrać postać, wkleić się w te kłapy panując nad emocjami, pauzami i oddechem. Oczywiście im dłużej się w tym siedzi, tym większe ma się doświadczenie i jest łatwiej, bo można pewne rzeczy przewidzieć.
Jednak to wszystko nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać – że pójdziemy się powygłupiać.

Tym bardziej, że nie znacie wcześniej tekstu i nie możecie się przygotować.

Tylko reżyser wie, jak wygląda cały film. A antypirackie procedury prowadzą czasem wręcz do absurdu, ponieważ materiał filmowy służący do nagrań zawiera ochronne nadruki i przez tę siatkę znaczków czasem trudno jest wypatrzeć „dzioba” swojej postaci. Cóż, widocznie ktoś uznał, że tak będzie najlepiej.
Podobnie bywało z grami, które miały potem fatalne recenzje. Jeżeli produkcja przed premierą jest otoczona tak wielką tajemnicą, że dostajemy tylko ścieżkę dźwiękową i tekst, to niestety nie wiemy, w jakim sosie to jest osadzone. I tak krawiec kraje, jak mu materii staje – robiliśmy co się dało.
Teraz jest spory postęp, bo dostajemy cutscenki (pisownię łączną podaje Słownik Języka Polskiego; inaczej „cut-scenki”, czyli przerywniki filmowe w grach wideo – przyp. red.) i wiemy, w jakim kontekście życiowym i emocjonalnym znajduje się bohater, więc można o wiele fajniej pracować.

Jeśli już coś robisz, to na całego, bo również reżyserujesz dubbing. Chciałeś więcej?

Nie wiem, czy to jest więcej. To jest… inaczej. Duże doświadczenie zdobyłem już w Łodzi, gdzie reżyserowałem i tłumaczyłem teksty związane z dubbingiem. Po przenosinach do Warszawy przez trzy lata nic się na tym polu nie działo, aż spotkałem pewną panią…
Gdy mieszkaliśmy wspólnie z kilkoma kolegami, Radek Popłonikowski powiedział: „Nagrywam w studiu Start. Jedź ze mną, po co masz siedzieć sam.” No dobra! Nie miałem tam nic do roboty, ale spotkałem kilku kolegów i żartowaliśmy na korytarzu. Nagle otworzyły się drzwi, wyszła pani w tunice, stanęła przede mną, zadarła głowę i mówi:
- A ty co?
- Ale… co?
- Jutro demo ze zdjęciem!
- Po co zdjęcie do dubbingu? (śmiech)
- Nie marudź, tylko w zębach przynoś!
I przyniosłem. A była to nieodżałowana, wspaniała Joasia Wizmur! Po tygodniu zadzwonili, że jest casting do „Pingwinów z Madagaskaru”. Pojechałem, zagrałem i wkrótce przyszły wyniki ze Stanów. Telefon:
- Siedzisz, czy stoisz?
- Stoję.
- To usiądź, bo… dostałeś rolę.
Tak się zaczęło… Potem był jeden z moich ulubionych filmów, które robiłem z Joasią - „Na fali”. Potem – gdy genialny pan Jacek Czyż przestał robić Tygryska – dostałem szansę na castingu i udało się, „tygryskuję” do dziś.

Zdaje się, że od 2007 roku?

Jakoś tak. Potem Lord Vader, a chyba najbardziej przylgnął do mnie Skipper.

 


Czy nie było w Tobie cienia obawy przed zaszufladkowaniem, gdy z tą rolą tak bardzo – mówiąc kolokwialnie – „zażarło”?

Pewnie, że miałem obawę. Wcześniej nie spodziewaliśmy się tak wielkiego powodzenia, a film do dziś się ludziom podoba i potrafi ich rozbawić. Ale przyszły kolejne role, które pokazały moje różnorodne możliwości.
Oczywiście każdy aktor chce się realizować, chce być znany szerszej publiczności. Jednak po latach doszedłem do refleksji, że nic za wszelką cenę. Trudno trafić na coś do zagrania w kontekście wyłącznie ludzkim, a nie politycznym. Interesuje mnie zadawanie podstawowych pytań, właśnie tym jest dla mnie teatr. Chcę czegoś wartościowego i w filmie, i w teatrze, a mam wrażenie, że wszystko pikuje w dół.

Jakiś czas temu Jan Englert ubolewał w wywiadzie, że dawniej mistrzowie stali wysoko na drabinie i reszta pragnęła wspinać się za nimi, a teraz mistrzowie dla poklasku schodzą na niższe stopnie.

Tak, to paranoja. Andy Warhol twierdził kiedyś, że każdy będzie miał swoje 15 minut; teraz każdy ma swoje 30 sekund albo mniej. Swoją drogą - trudno to oceniać, bo możliwości stwarza technologia. Czasem zastanawiam się nad wielką zmianą w dostępie do wszystkiego. W czasach, gdy miałem praktyki w księgarni, ludzie stali po książki w kolejkach. Dostać encyklopedię, czy „Historię filozofii” Tatarkiewicza? Matko Boska! A dziś możemy to sobie załatwić jednym kliknięciem.
Pozostaje jednak kwestia – co wybieramy? Jak kreuje się rzeczywistość? Jakie podsuwa się wzorce? Kiedyś panował zdrowy snobizm na sztukę wyższą. I zastanawiam się też, cholera, czy to już u mnie „peseloza”, że siedzę i marudzę? Ale nie sądzę! Bo to jest walka o jakieś wartości, które stają się zupełnie nieistotne wobec dominacji powierzchownych, chwilowych zachwytów. Jeśli pomyśleć o oglądalności kogoś, kto nie jest żadnym autorytetem, a ma miliony kliknięć, to dokąd ten świat zmierza?
Mało tego; ilość „lajków” na fanpage’u zaczyna się brać pod uwagę podczas castingów.

Wydaje się, że znakiem czasów jest również język. Niektórzy unikają słów wyszukanych lub uznawanych już za staroświeckie…

Żeby nie być passé.

…a zarazem karierę robią takie słowa, jak „zajebisty”.

Zaczęło się chyba od Chylińskiej. Profesor Bralczyk był wtedy bardzo oburzony, ale teraz to przycichło i panuje coraz większe przyzwolenie na tego typu teksty. Zobaczmy też, jak wielu ludzi mówi „mi się nie podobało” zamiast „mnie się nie podobało”.

Słynne „misie”.

Tak. Język się zmienia. Miałem kiedyś w Łodzi taką sytuację – jest piątek, parkuję samochód pod blokiem i słyszę dialog:
- Miłego weekendu!
- Ci też! (śmiech)
A w reklamach na odwrót; odważne pomysły nie są popularne, więc język również staje się zachowawczy.

No właśnie – reklama! Przygodę z radiofonią zaczynałeś przecież w Radiu Opole od tworzenia spotów, a wkrótce prowadziłeś już program.

Rzeczywiście, program na żywo. A najśmieszniejsze, że poszedłem do Ryśka Pierzchały, który prowadził wtedy w studiu Radia Opole agencję „Loyal”, bo po prostu brakowało mi pieniędzy. Poza tym chciałem spróbować sił w reklamie - wcześniej na pierwszym miejscu i na piedestale był teatr.
Poszedłem dla pieniędzy, a potem tak się wkręciłem, że zacząłem robić reportaże. Ciąłem i montowałem taśmy na starych Studerach… Podobnie było później z telewizją w Łodzi. Tak sobie myślę, że spotkało mnie wielkie szczęście; wszystko się dopiero kształtowało i w całym tym bałaganie każdy – jeśli tylko chciał – mógł mieć dostęp do produkcji. Tworzyliśmy z kolegą w łódzkim ośrodku własny program i nikt nas nie ograniczał, mieliśmy wolną rękę. Wiele się wtedy nauczyłem.
A gdy teraz widzę, jak startują młodzi ludzie… żeby się przebić, żeby coś zrobić… O matko kochana, mają ciężko!

Ze wszystkimi ułatwieniami technologicznymi jest im paradoksalnie trudniej?

Owszem, teraz każdy może sobie kupić mikrofon lub oświetlenie, bardzo dobry sprzęt, w zasadzie wszystko. Ale my mieliśmy lepiej, bo mogliśmy podpatrywać mistrzów. Doświadczeni koledzy podpowiadali nam, jak skracać drogę. A jeśli mistrz nas pochwalił wiedzieliśmy, że idziemy w dobrym kierunku. Myślę, że obecnie młodzi są pozbawieni korekty i feedback’u.

Zatem możliwość zrobienia filmu telefonem i wrzucenia go natychmiast do sieci jest pułapką?

Myślę o tym, co mistrz Jan Englert powiedział o schodzeniu kilka stopni w dół. Trzeba wiedzieć coś o ustawieniach kamery, znać zasady i proces postprodukcji, żeby zrobić film. Ale kto wie, czy przez łatwy dostęp do technologii zasady, którymi aktualnie kierują się dystrybutorzy filmów, nie zostaną zmienione? Właśnie na korzyść tych kilku stopni w dół? Dla mnie i tak najważniejsza jest treść.

Piszesz znakomite teksty, prowadziłeś programy telewizyjne. Można powiedzieć, że wykorzystując liczne talenty masz apetyt na życie.

Zaczynałem od kompletnego zera. Rosjanie wszystko nam zabrali i po wojnie zaczynaliśmy z rodzicami od jednego pokoju. Kiedy poszedłem w świat, a Taty już nie było, miałem zawsze serce i wsparcie Mamy.  – Może poszedłbyś na jakąś Politechnikę? – zaproponowała, gdy po raz drugi nie zdałem do Łodzi. – Nie, będę chodził w jednych spodniach, ale będę robił, co chcę! – odparłem i rozumiała mnie.
Musiałem sobie radzić. Nie miałem pieniędzy na wakacje, więc rzuciłem się do malowania dwóch kopii obrazów; „Dziewczyny z perłą” Vermeera - heloł! (śmiech) - i „Don Kichota” Daumiera. Namalowałem i jeszcze mokre wiozłem do Świnoujścia. Stanąłem z nimi na deptaku. Już pierwszego dnia podszedł lekko chwiejnym krokiem pan i powiedział: „Bardzo fajne! Przyjdziesz do mnie i zrobisz pejzaż mojej żony!” Pomyślałem, że to będzie ciekawe doświadczenie; pejzażu żadnej pani jeszcze nie robiłem (śmiech).
Dzięki obrazom miałem pieniądze na wakacje i łatwo się domyślić, że w sytuacji zerowego startu miewałem trudne momenty. Jeśli nie ma się pod ręką farb, to dla odreagowania rzeczywistości można coś napisać. A jeżeli już coś robiłem, to zawsze starałem się robić z serca, prawdziwie i dobrze.

Skoro z serca - czy należysz do aktorów, którzy bardzo wchodzą w rolę, scalają się z nią do głębi?

W dubbingu to jakoś samo przychodzi. Jeśli coś jest fajnie napisane, to wtapiasz się w tę rzeczywistość i znikasz. Gdy czytam lubię wiedzieć, w jakim to jest sosie; kto, co, z kim i dlaczego. Jeśli wszystko poznam, granie staje się emocjonalne, zaskakuje na bieżąco mnie i słuchacza.
A na scenie… to nie jest proste pytanie. Były metody gry aktorskiej, które doprowadzały ludzi pracujących na swoim organizmie, wchodzących głęboko w postać sceniczną nawet do zawałów. Aż tyle ich to kosztowało.
Może zabrzmię banalnie, ale to jest ciągła praca nad sobą. Każdy moment życia jest inny, człowieka coś zaskakuje i trzeba umieć wyciągać z tego wnioski. Dla mnie ważna jest granica, której w aktorstwie nie przekroczę, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Jakąś mniejszą – oczywiście tak, bo ta robota musi kosztować. Ale nie na tyle, by rola okazała się ostatnią w życiu.
Tak było na początku, bo na 1-2 roku każdy facet jest Schwarzenegger’em. Dostajesz w „Lekcji” Ionesco rolę naukowca-impotenta, który – zamiast wiadomo, czego - zabija nożem dziewczyny i teraz… wejdź w to, tak do końca! Przed pierwszymi pokazami wymiotowałem…

Adam Ferency powiedział kiedyś o rutynie: „Wolę być wiecznym amatorem, w znaczeniu: miłośnikiem swojego zajęcia. Nie amatorem czyli bezradnym człowiekiem - tylko miłośnikiem, który kocha to, co robi. I wolę być amatorem i wiecznym debiutantem". To wydaje się zgadzać z tym, co mówisz o instynkcie i emocjach.

Jeśli masz wszystko wymyślone i wycyzelowane, to nie dajesz sobie szansy na pozostanie otwartym. A jeśli jesteś otwarty – zdarzają się rzeczy kompletnie niewytłumaczalne. Nagle, w trakcie pięćdziesiątego spektaklu, czujesz: bum! Dlaczego wcześniej tak nie zagrałem, czemu dopiero teraz? Ale już to masz, wzbogacasz wizerunek postaci! I widz może powiedzieć: „Ej, byłem na tym rok temu i teraz jest jakoś fajniej!” (śmiech). Trzeba dać sobie margines otwarcia. Teatr jest po to, że codziennie wychodzisz na scenę i codziennie jesteś nowy. I choćbyś był nie wiem jak chory, na scenie jesteś zdrów jak ryba. Oczywiście po spektaklu jesteś jeszcze bardziej chory. Ktoś powie: adrenalina. No dobra, OK! (śmiech). Nie tylko.

Zatem życzymy właśnie tak rozumianego zdrowia.

Super, dziękuję.

 


Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / Polscylektorzy
Asystent planu: Renata Strzałkowska

 

 

 

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama