Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

Tytuł: Piotr Borowiec – Chodziła za mną szeptanka…
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 27.01.2020 
 
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.

Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Zapewne wiesz, że wielu dałoby się pokroić, by znaleźć się na Twoim miejscu?

Piotr Borowiec: Tak, czuję ciężki oddech na plecach (śmiech). Żartuję. Czuję się bardzo dobrze na swoim miejscu, aczkolwiek rozumiem, że czasami wyobrażenia ludzi eliminują pewne niedogodności miejsca, w którym jestem. Nie to, żebym chciał narzekać. Lubię swoją pracę - daje dochód, ale też możliwość obcowania ze światową filmografią.

 


Lubisz również wieczór, a to chyba współgra z wielogodzinnym przebywaniem w kabinie lektorskiej – to nie jest jasne pomieszczenie.

Tajniki warsztatu pracy: dodatkowo wyłączam jeszcze w pomieszczeniu światło. Jestem tylko ja i monitor. Poza tym jestem gadżeciarzem (śmiech) i lubię korzystać z iPad’a, z którego czytam. Oczywiście zdarza się, że czytam „analogowo”, bo są miejsca, w których nie rezygnuje się jeszcze z papieru. I nie rozumiem, dlaczego – przecież chodzi o to, żeby ratować Ziemię. Zatem robię sobie kino w tej dziupelce, w której jestem.

Zanim znalazłeś się w punkcie, w którym wielu chciałoby się zawodowo znaleźć, przyjechałeś do Warszawy. Było to w połowie lat 90, czyli w czasach już technologicznie starożytnych – jak to jest wylądować w nieznanym mieście bez… komórki?

Miałem kolegów, którzy pracowali już w branży. Pierwsze zawodowe kroki stawiałem w Krakowie, ale rynek krakowski – jak dobrze wiesz – nie był zbyt obfity. Pracy nie było na tyle, by być spokojnym o byt. Rynek warszawski kusił.
Nigdy nie czułem, że reklama jest moim żywiołem. Oczywiście, pieniądze z reklamy są większe, niż w tak zwanych szeptankach, natomiast ambicjonalnie mnie to nie zaspokajało. I szeptanka to było moje wyzwanie – bo kompletnie nie wiedziałem, jak się za to zabrać. Nie wiedziałem, do kogo z tym swoim „chciejstwem” się udać. A jednocześnie przeczuwałem, że potrafiłbym to robić.
W tych czasach była tylko jedna, publiczna telewizja. I funkcjonował już Polsat. To było centrum świata, jeżeli chodzi o produkcję i postprodukcję dźwiękową. Miałem w Warszawie koleżankę i kolegę – oni mi pomogli, bo mieli w kalendarzykach kilka zapisanych telefonów. Dotarłem do redakcji filmowej telewizji publicznej, do redakcji w Polsacie i tak – wydeptywałem ścieżki.

Przez kolejne osoby, pocztą pantoflową…

Tak. Trafiłem też do Radia ZET, gdzie dobrze mnie przyjęli i to mnie przekonało, że pobyt tutaj ma sens. Choć nie mieliśmy jeszcze odwagi, by przenieść się całą rodziną. Mieliśmy już wtedy trójkę dzieci i moja żona zostawała z nimi w Krakowie, a ja przyjeżdżałem tu na tydzień szukać kontaktów.

 


Lądowałeś jak komandos na misję.

(śmiech) I wracałem z tych misji coraz częściej zwycięsko. Po kilku miesiącach wiedziałem, że to ma sens. I że powinniśmy to zrobić. I wylądowaliśmy pod Warszawą.
Warszawą, przed którą przez całe wcześniejsze, zawodowe życie broniliśmy się, opieraliśmy rękami i nogami. Tymczasem okazało się, że to miasto teraz kochamy. Tak z ostrożna, bo mieszkamy pod Warszawą, ale cała praca odbywa się tutaj.
Startowaliśmy w zawodzie aktorskim i nie projektowałem sobie pracy przed mikrofonem. Szkoła teatralna była punktem docelowym i myślałem, że droga poprowadzi w tę stronę. W każdym zawodzie bywa, że teoria i wyobrażenia nabywane podczas edukacji zderzają się z rzeczywistością. Nas zaskoczyła ona negatywnie, pomimo dużej woli i ogromnych wysiłków (śmiech).

Kraków urzekał Was jako miasto, ale zawiódł zawodowo?

To było moje wymarzone miasto od szkolnej wycieczki w siódmej klasie podstawówki. Poszliśmy na spektakl „Donkiszoteria” w namiocie rozstawionym przez Teatr STU. To był namiot cyrkowy i to, co wydarzyło się na arenie po prostu mnie zassało… Zrozumiałem, że Kraków jest jedynym miejscem, w którym mogę żyć. Wychodzi na to, że wszystko przez Krzysztofa Jasińskiego. Zachłysnąłem się, a że miałem humanistyczne ciągoty, drugim marzeniem stała się szkoła teatralna. Nie, żeby za wszelką cenę, ale poprzez różne kulturalne przedsięwzięcia powoli dryfowałem w tym kierunku.
Śmieszne jest to, że pomimo humanistycznych ciągot wylądowałem w Technikum Budowy Dróg i Mostów Kołowych, nie wiem, dlaczego (śmiech). To znaczy musiałbym prześledzić tok myślenia, pewnie były jakieś argumenty. Pewnie ze względu na wysoki poziom kształcenia. Dostałem w podstawówce świadectwo z paskiem, z wysoką średnią, i to technikum spełniało moje ambicje. A w stronę techniczną ciągnie mnie do dziś. Skończyłem Technikum Budowy Dróg i Mostów Kołowych i… nie przepracowałem w tym zawodzie ani jednego dnia.

Ale jest w Tobie techniczne gadżeciarstwo…

Tak. Polegające na tym, że lubię mieć fajny sprzęt do pracy. Marzenie o szkole teatralnej nie zrealizowało się od razu, bo zderzyłem się z wojskiem. Odbyłem zasadniczą służbę wojskową jeszcze za czasów PRL-u, to był 83 rok. Z racji wykształcenia w technikum trafiłem do szkoły podoficerskiej, zostałem z wyuczenia kapralem i przez Gliwice trafiłem do Bielska-Białej. Pół roku pracowałem ze swoimi żołnierzami w kopalni „Czeczott”, układaliśmy na powierzchni tory pod wąskotorówki.
W międzyczasie napisałem do śląskiego okręgu wojskowego, powołując się na rozpoczętą wcześniej naukę w studium wokalno-baletowym w Gliwicach, że chciałbym się udzielać artystycznie. Napisałem w próżnię – nie do konkretnej osoby, ale do dowództwa. Jakież było moje zdumienie, gdy po dwóch miesiącach dostałem rozkaz przeniesienia - bez żadnych rozmów i dyskusji – do Zespołu Estradowego Śląskiego Okręgu Wojskowego! I tak z kopalni wylądowałem w pięknej willi we Wrocławiu, gdzie było czterech czy pięciu żołnierzy do obsługi cywilnego zespołu, który jeździł z przedstawieniami po całej Polsce. W 85 roku wylądowałem z nimi nawet w Kołobrzegu i śpiewałem solistom chórki na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej. To było bardzo śmieszne… Jako żołnierze zajmowaliśmy się obsługą techniczną, ale ja i mój kolega Mariusz występowaliśmy także na scenie.
Miałem przychylnego szefa kompanii, któremu zdradziłem się ze swoimi planami o zdawaniu do szkoły teatralnej. Pozwolił mi nie jechać z zespołem w trasę, zostałem sam w jednostce i przygotowałem kilka tekstów potrzebnych do egzaminów. Limit wiekowy przyjęcia na uczelnię artystyczną  wynosił wtedy 23 lata.

 


Ostatni dzwonek.

Pomyślałem: „Mam 22, stawiam wszystko na jedną kartę!” I złożyłem papiery na wydział wokalno-aktorski we Wrocławiu, Krakowie, aktorski we Wrocławiu i aktorski w Krakowie. I do Katowic, w sumie pięć podań.
Pojechałem do Krakowa, a potem miałem mieć przesłuchania we Wrocławiu. Gdy przeszedłem pierwszy etap w Krakowie, usłyszałem, że była kiedyś osoba, która zdała i w Krakowie, i we Wrocławiu – i wyrzucili ją z obydwu uczelni, bo zajmowała miejsce (śmiech). Byłoby mi żal Krakowa, zostałem i… dostałem się w tym ostatnim momencie.

Czyli Ludowe Wojsko Polskie miewało ludzkie oblicze…

Przysłużyło się do tego, że miałem szansę zdawać egzaminy do szkoły teatralnej jeszcze w trakcie służby. Marzenie się spełniło, ale nie miałem skrystalizowanego poglądu na temat pracy aktorskiej. Pierwsze zmagania nas zniechęciły. Wróciliśmy do Krakowa (po występach w teatrach w Lublinie i Zielonej Górze – przyp. red.), ale to nie był dla nas już ten sam Kraków. Współpracowaliśmy z Teatrem im. J. Słowackiego, podgrywaliśmy epizody, ale nie mieliśmy pomysłu na dalszy ciąg.
Wtedy trafiłem na studio Nieustraszeni Łowcy Dźwięków. Chyba któryś z kolegów aktorów mi o nim powiedział i pojechałem się nagrać. Nawiązała się relacja, ale nie było aż tak dużo roboty, żebym mógł utrzymać z tego rodzinę i rozwijać się. Trafiłem też po sąsiedzku do Radia Mariackiego.

Potem stało się chyba Radiem Plus.

Tam przeczytałem swoją pierwszą książkę, pierwszego audiobooka. Bardzo mi się to spodobało. Ale cały czas chodziła za mną szeptanka… W Krakowie nie było takiej możliwości. 

Nieustraszeni Łowcy Dźwięków to jedno z pierwszych – w tamtych latach – komercyjnych studiów nagrań. Zgromadziło barwną ekipę lektorską. Jak wspominasz początki? Pamiętasz swoją pierwszą reklamę?

To były, zdaje się, papierosy „Liva”. Wokal nagrywał słynny krakowski pieśniarz Janusz Radek, a ja czytałem claim. Natomiast któryś z chłopaków mówił, że moja najlepsza reklama to filtry kominowe (śmiech), taka egzotyczna. Mam gdzieś nagrania tych reklam. Przyjeżdżając do Warszawy przygotowywałem demo i mam chyba pięć reklam na kasecie DAT. To była moja przepustka.

 


Wylądowałeś w Warszawie z kasetą DAT w dłoni, a z czasem przeniosła się cała rodzina. Jak oswajałeś to miasto?

To jest ciekawe… My Kraków kochaliśmy bez wzajemności, nasze uczucia nie procentowały. Natomiast Warszawa, wobec której byliśmy wstrzemięźliwi, wręcz odwrotnie - odpłacała nam za to, że jej zaufaliśmy. Odnalezienie się tutaj na rynku pracy było dla mnie o wiele prostsze. Zaczynały funkcjonować banki głosów, choćby w ZET-ce. Był otwarty rynek i adresy, pod które mogłem się udać.  Po 2-3 miesiącach wiedziałem, że to jest miejsce, w którym mam czego szukać. Nie byłem jeszcze zdeterminowany, by rozstawać się z zawodem aktora. Zresztą nigdy nie byłem, ale tak bardzo pochłonęła mnie praca lektorska, że przestałem o nim myśleć. Tęsknota nadal we mnie jest, ale staram się ją sobie rekompensować.

Nie przestaje się być aktorem, ale czasem trzeba dokonać wyboru. I Twój wybór był najwyraźniej słuszny – pozwól, że posłużę się dwoma cytatami…

Dawaj.

„Nawet kiepskie formy filmowe w jakiś sposób uszlachetnia” – powiedział sam Wojciech Gąssowski. „Jego głos bywa często określany mianem najbliższego lektorskiemu ideałowi” - stwierdza psycholog społeczny prof. Janusz Czapiński. Wygląda na to, że było warto.

Myślę, że te opinie mają wiele wspólnego z moim przygotowaniem aktorskim. Mówi się, że dobry lektor filmowy powinien być przeźroczysty. To znaczy: pomaga, ale nie jest nachalny. W moim przypadku oprócz predyspozycji głosowych istotne jest to, że łatwiej mi jest współpracować z aktorami, których słyszę i oddawać ich emocje. Na tym polega sekret dobrej szeptanki: lektor jest takim trochę medium. Nawet jeśli ma rozbuchane ego, potrafi je tak stłumić, że pozostaje w roli pośrednika. I taką rolę, nie rezygnując z wyrazu aktorskiego, staram się realizować. Przeżywam to, co przeżywają aktorzy, ale nie tak jak oni – oddaję klimat i napięcie, ale nie naddając, ani nie ściągając w dół.

Zatem szkoła aktorska zawsze daje przewagę?

Niestety, tego nie można uogólnić. Zdarza się, że nawet wybitni aktorzy w postprodukcji dźwiękowej są nie do słuchania, ponieważ ich aktorstwo nacechowuje nawet zwykły komentarz. Aktor dostaje zadanie i musi je wykonać. Nie może przeczytać „na biało”, bo wtedy zadanie nie jest wykonane.
A nie chodzi o to, że „na biało” ma być „bezbarwnie.” Trzeba by ułożyć do tego cały słowniczek (śmiech), bo „przeźroczystość” kojarzy się z czymś wypranym z wszelkich emocji, a nie może być wyprana - muszą być emocje. 

Przeźroczystość totalna byłaby już syntezatorem Ivona?

On nie jest przeźroczysty, bo jest drażniący. Budzi inne emocje! (śmiech) To są subtelne różnice i dlatego nie każdy aktor może czytać „szeptankę”, potrzebne są do tego predyspozycje. Tak, jak nie każdy dziennikarz radiowy potrafi przeczytać film; jest kilku, którzy robią to fajnie, mają swoją frazę i to jest OK.
Są sytuacje, że słyszę jak czyta któryś z kolegów i według mnie intonacyjnie to jest kompletnie pod włos scenie, pod włos emocjom – a tego się słucha, to nie przeszkadza. Jest w tej intonacji – dla mnie dziwnej – coś, co się akceptuje. Czy alikwoty w głosie, czy to, że potrafi przeprowadzić swoją myśl, choć jest ona oderwana od myśli bohatera… ale gdzieś to się w strukturze mieści.
Moim ideałem jest to, że lektor uczestniczy w akcji, jest zaangażowany i adekwatny do wszystkiego, co się dzieje. A jednocześnie nie narzuca się ze swoją interpretacją.

 

 

I to się niewątpliwie sprawdza, bo panuje opinia, że kiedy czytasz film jest tak, jakby postacie mówiły po polsku.

Jeżeli coś takiego słyszę, jest to największy komplement zawodowy. Bo o to chodzi w tej robocie.

Skoro mówimy o emocjach: piętnaście lat temu powiedziałeś, że „najtrudniej czyta się wzruszające filmy”. Czy po tylu latach pracy i kolejnych tysiącach filmów ma to jeszcze znaczenie? 

Jest coraz gorzej (śmiech), to chyba związane z wiekiem. Naprawdę, czasami jestem sam wobec siebie zażenowany, że potrafi mnie wzruszyć jakaś koszmarna szmira (śmiech).
Ale są mechanizmy w filmie, które to powodują: jest dziewczynka chora na raka, leży w szpitalu, przy niej cała rodzina i napięcie jest tak zbudowane, że telewidzowie muszą siedzieć z chusteczkami przy oczach… A ja nie dość, że nie mogę ronić łez, to jeszcze muszę przeczytać kwestię.
Nie mówię, że każdy z kolegów tak ma, ale trudno mi się odciąć przez to, że się angażuję. Muszę stosować różne sztuczki, żeby jednak nie łkać i kwestię przeczytać.
W dodatku muszę się przyznać, że filmy kinowe – w ogóle filmy, również telewizyjne – pełniej odbieram i rozumiem przez to, że je czytam. Wolę – dla siebie – taki film przeczytać, niż obejrzeć go w kinie. Choć wszystkiego nie widzę. Teraz już w ogóle nie lubię chodzić do kina; telefony, popcorn i nonszalancja otoczenia zbija mnie z pantałyku… (śmiech). Uwielbiam kino, ale niedługo będę oglądał już chyba tylko u siebie w piwnicy, bo pryska czar i klimat. Nie idealizuję przeszłości, bo wiadomo, że różnie było – jak w anegdocie „Łysy, napij się!” Jednak kultura odbioru polegała na tym, że jesteśmy razem i empatyzujemy w ten sposób, że sobie nie przeszkadzamy. Teraz facet dwa rzędy za mną odbiera telefon i mówi: „Halo! No, w kinie jestem!” – bez żenady, pełnym głosem. Ja się wstydzę, jak zapomnę wyłączyć dzwonek, że popełniam faux pas. A ktoś nie ma najmniejszego oporu, żeby zademonstrować, że posiada telefon. To mnie zniechęca do kina. 
Przez to, że czytam i lubię to robić, lepiej odbieram filmy. To jest dodatkowa wartość.

Koncentracja chyba nie jest taka, jak na sali kinowej? Jesteś w pracy, musisz się skoncentrować na czymś innym.

Ale jesteś skoncentrowany – przez każdą kwestię musisz przejść i musisz czytać ze zrozumieniem (śmiech).

 

Lubisz „Grę o tron”?

W drugim odcinku pierwszego sezonu już wiedziałem, że to jest coś dla mnie wyjątkowego. Dawno wyrosłem z komiksów… „Kajko i Kokosz” to były moje komiksy, po które biegało się trzy dzielnice dalej - bo w tym kiosku dziś na pewno będzie! Wyrosłem też z fantastyki i wydawało mi się, że to jest normalny stan.
Tymczasem nie: z tego się nie wyrasta, a niektórzy potrafią na tym zrobić fantastyczny biznes. W tym fantasy zadbano o psychologię i chyba to mnie uwiodło. Rozgrywanie mechanizmów władzy. To, że ktoś jest bohaterem i nagle ginie. Łamanie pewnych kanonów wprawia człowieka w osłupienie, to była nowa wartość.
Gdy zacząłem czytać „Grę o tron”, miałem za sobą jakieś piętnaście tysięcy filmów i powinienem być już oswojony z tą materią. Z tym nie da się oswoić – jeżeli jest coś nowego, ciekawego, to mnie wciąga. „Gra o tron” była moim ulubionym wydarzeniem filmowo-telewizyjnym. Status seriali, jako formy przekazu telewizyjnego, ostatnio urósł. 
Moda na seriale zaczęła się od lat dziesiątych, ale wcześniej zdarzyło mi się czytać kilka fajnych w HBO. Na przykład bardzo podobał mi się „Rzym”. To jest tak: czasem dostajesz film i czujesz, że siedzisz tu, wiadomo – zarabiasz na życie, ale trochę tracisz czas (śmiech), a czasami siadam, czytam i pochłania mnie to całkowicie.
Oczywiście ważne, jak napisany i zredagowany jest tekst. Mam swojego ulubionego autora – wtedy siadam i nie muszę czytać, bo ten tekst czyta się mną. Po prostu płynie. Czasem ktoś ma frazę, która jest wbrew tobie i wtedy musisz się strasznie nagimnastykować, żeby to oswoić. Tak, jak z przekładami Szekspira: u Barańczaka to płynie, a gdy dostajesz tłumaczenie Ulricha, przedzieranie się jest ogromnym wysiłkiem. Kwestia jego czasu tworzenia, ale też stylu – gdzie jest podmiot, orzeczenie, jaka myśl w tym zawarta i zawoalowane znaczenie. Chociaż uwielbiam czytać szekspirowskie realizacje. To jest namiastka niespełnionego aktorstwa; jestem Henrykiem V, Królem Learem i to daje satysfakcję.

O ile pamiętam, Szekspir pojawił się w początkach Twojego lektorstwa?

Pierwszego dostałem do czytania „Henryka V”. To była nowa realizacja Branagh’a, który wchodził wtedy na falę. Potem czytałem całego 3,5 godzinnego „Hamleta” w HBO; redakcja uzyskała osobistą zgodę na wykorzystanie tłumaczenia od Stanisława Barańczaka. Przeczytałem „Hamleta” od deski do deski – to nie było łatwe, bo mieliśmy problemy z redakcją. Tekst nie był udanie docięty przez opracowującego, a 1:1 nie da się tego dobrze przeczytać i mocno się nagimnastykowałem. Pod tym względem było to ciężkie doświadczenie, wyszedłem po nagraniu spocony – natomiast satysfakcja ogromna. I fantastyczne jest to, jak pisze Barańczak.

 


Zdaje się, że masz szczęście do tłumaczy?

Jestem w komfortowej sytuacji, choć nie jest tak, że sobie wybieram z kim chcę współpracować. Przychodzę na nagranie i dostaję film z gotowym tłumaczeniem, czytam a vista.
Pracuję w studiach współpracujących z wyjadaczami, którzy wiedzą, o co chodzi. Praca redaktora i tłumacza wymaga specjalnej troski. Wiadomo, że tekst polski jest zazwyczaj dłuższy, niż w językach obcych. Polegam na tym, co napisze mi tłumacz. Generalnie: tak, mam szczęście do ludzi, z którymi współpracuję. 
Nawet doświadczeni tłumacze miewają problem z pokonaniem bariery: muszę coś wyrzucić, bo się nie mieści. To jest ważne, i to jest ważne – wszystko jest ważne!
Mam do tego szczególny stosunek, ponieważ na studiach fantastyczna pani profesor, słynna krakowska aktorka Ewa Lassek była mistrzynią w skracaniu tekstów. Potrafiła tak to zrobić, zostawiając esencję i nie zubażając przekazu sceny, że byliśmy zdumieni. Zostało to w nas. I teraz, kiedy widzę tekst, który można śmiało okroić o zbędne „się”, „oraz” czy słowa pełniące tylko funkcje wypełniacza, mam śmiałość, by ciąć.
Zdradzę teraz kuchnię, ale bywa tak, że czytam tekst i w trakcie pewne rzeczy wyrzucam, bo się nie mieszczę. Widzę to, co można wyrzucić bez straty dla sensu wypowiedzi.

Oko podąża wyprzedzając…

I przeczuwając, co może się wydarzyć. Nie zawsze się to uda, ale możemy się zatrzymać i poprawić. Aczkolwiek nie jest moją wolą redakcja tekstu; wiem, że niektórzy koledzy bawią się w to, dłubią i redagują. Jeżeli nie muszę wykonywać takich zabiegów, zdaję się na to, że odpowiedzialność za tekst ponosi tłumacz. Oczywiście nie jest tak, że złośliwie przeczytam literówkę (śmiech)

A niech ma!

…bo wiem, że niektórzy tak robią. Chociażby, żeby sprowokować do zastanowienia. Choć rozumiem sytuację, że samemu się coś pisze, czyta się trzeci raz i wszystko się zgadza, a okazuje się, że jest literówka, którą nasze oko jakoś pomija – bo nie chce jej widzieć.

Jak kiedyś powiedziałeś, masz „żar w sercu” do śpiewania. Dlaczego między innymi piosenek Johnny’ego Casha?

Johnny’ego Casha znam od dzieciństwa, bo słuchałem audycji Korneliusza Pacudy, który grał country w „Trójce” Nie potrafiłem go konkretnie osadzić w showbiznesie, ale byłem osłuchany.
Aż tu raz, chyba w Canal+, dostaję do czytania dokument o Johnny’m Cashu. Były tam też jego piosenki. Czytam i… tę piosenkę znam… to jest ważna piosenka… tę piosenkę znam… i nagle objawiło mi się, że to jest inna osoba, niż sobie wyobrażałem. Dramatyczna postać. Amerykański mit, bo odrodził się jak Feniks z popiołów w momencie, w którym wszyscy go skreślili. Walczył z uzależnieniem i potrafił o tym opowiadać. Jest amerykańską legendą, natomiast dla mnie stał się odkryciem. Dostałem potem od żony jego biografię, zacząłem czytać i jeszcze dowiedziałem się, że urodził się tego samego dnia, co ja – 26 lutego, tylko 31 lat wcześniej. Pomyślałem, że to są znaki na niebie i ziemi, a lubię śpiewać…
Jego tonacje są mi bliskie, więc z tym nie było problemu. Nie chciałem śpiewać po angielsku, bo nie potrafię i nie jest to mój ulubiony język. Postanowiłem, że przetłumaczę teksty. A gdy przetłumaczyłem już trzydzieści piosenek, to pomyślałem: „Dlaczego by nie zrobić czegoś więcej?” I zrobiłem coś więcej na swoje 51 urodziny. Takie przedstawienie: zebrałem piosenki z ważniejszych momentów w jego życiu i ułożyłem opowieść. Zaangażowałem dzieci, przyjaciół i w Teatrze WARSawy na Nowym Mieście wystawiliśmy to jednorazowe przedsięwzięcie.
Tak mi się to spodobało, że pojechaliśmy do Mrągowa na Country Festiwal. Nie byliśmy zgrani i ograni, więc nie odnieśliśmy wielkiego sukcesu, ale wystąpiłem w Mrągowie, o czym marzyłem od dawna. Nie na głównej scenie, na mniejszej, ale było to przyjemne zdarzenie.
Mam przygotowany materiał na płytę, którą chcę wydać. Mój syn gra tam na gitarze, jego kolega jeszcze z czasów przedszkolnych grał na perkusji… Taki klasyczny skład rock’n’rollowo-country’owy. Zatem będę jeszcze finalizował tę przygodę.

Trzymamy kciuki. A propos tonu – mam wrażenie, że rozmawiam z telewizorem. Myślę, że jesteś w ścisłym gronie tych, którzy jak mówią, tak czytają. Zapewne jesteś często rozpoznawany po głosie?

Nie jest to powszechne, ale zdarza się. Miałem taką sytuację na stacji benzynowej, że nie mogłem dokończyć transakcji (śmiech). Słysząc mój głos - Pani nie wytrzymała i tak się śmiała, że nie mogła wpisać danych do komputera. Coś ją tak rozśmieszyło w zderzeniu z nierzeczywistą rzeczywistością…
Myślę, że - jeśli chodzi o postrzeganie - zmysł wzroku jest u ludzi bardziej rozwinięty, niż zmysł słuchu. Osoby ze słuchem muzycznym lepiej reagują na głos. Nie jest tak, że nie mogę się odezwać, bo opada mnie tłum chętnych po autografy.
Kiedyś zatrzymał mnie policjant. Czytałem akurat „Alfabet mafii”, a oni wszyscy oglądali ten serial jako materiał poglądowy (śmiech), więc byli osłuchani z głosem i mnie rozpoznał. 
W sklepie sportowym… to było śmieszne, bo szukałem jakiegoś drobiazgu, zadałem pytanie, a pani spojrzała na mnie i powiedziała: „Aaa, przepraszam, pan jest jednym z TYCH?” Mówię: „Tak, jestem jednym z NICH” (śmiech).

Czego możemy Ci – na wciąż nowy rok – życzyć?

Tłumaczenie tekstów obudziło we mnie autora i zacząłem pisać własne piosenki. Zresztą mam dla Was prezent – to płyta naszego duetu rodzinnego „BoBasy”.

Cudownie, dziękujemy! Pokażmy do kamery, jak w telewizji.

 

 

Płyta utrzymana jest w klimacie kabaretu literackiego. Nie do zrywania boków, raczej w klimacie rodzinnym, natomiast w odsłuchu – mam nadzieję – profesjonalna.
Zacząłem pisać piosenki, zebrał się materiał na pierwszą płytę, mamy nagrany materiał drugiej płyty w krakowskim studiu i pozostała kwestia masteringu… i już mam materiał na trzecią płytę, bo tak się rozpasałem, jeżeli chodzi o twórczość autorską. 
Być może zapiszę się jeszcze na wyższą uczelnię internetową i zostanę zawodowym kompozytorem, więc życzenie dla mnie – żeby realizowały się te zamierzenia. Przy każdej okazji rodzinnej wykorzystuję swój talent poetycko-muzyczny. Właśnie piszę kołysanki dla wnuczka, mam cztery gotowe… bo wnuczek mi się urodził, w prezencie od dzieci na Święta. 

Zatem życzymy nieustających sukcesów muzycznych i ślemy całusy dla wnuczka!

Bardzo dziękuję, ucałuję w obie stópki.

 


Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl
Asystent planu: Renata Różycka
 

 

 

 

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama