Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

Tytuł: Marcin Kieca – Nie lubię dużych miast
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 19.07.2019
 
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest autorskim przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.

Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Dzień dobry, Marcinie.

Marcin Kieca: Dobry wieczór. W końcu nie wiadomo, kiedy to pójdzie.

Czy człowieka, który urodził się nad morzem i tutaj mieszka, morze kręci jeszcze może?

Tylko turystów, którzy przyjeżdżają w lipcu i sierpniu. Bo tak zwanych autochtonów, którzy nie mają biznesu – czyli jakichś smażalni, sklepu z pamiątkami i muszelkami oraz z piaskiem znad Bałtyku – to może mniej.
Jeśli pytasz, czy lubię wypoczywać nad morzem, czy znajduję tutaj relaks – tak, ale od września do czerwca (śmiech). Jesteśmy właśnie nad morzem drodzy Państwo, wszędzie jest pełno ludzi i o tej porze roku pojawiają się kolonie. I kolonie, tak jak kiedyś, uczą się śpiewać.

Jedna przechodzi obok nas, śpiewając radośnie.

Może to jedyna okazja. Też byłem kiedyś na koloniach, ale oczywiście nie nad morzem (śmiech).

Ludzie przyjeżdżają z całej Polski i płacą ciężkie pieniądze. A w odwrotnym kierunku… nie korcił cię świat? Nie korciło, żeby żyć gdzie indziej?

Lubię miejsca, w których nie ma zbyt dużo ludzi. Nie lubię tłumów. Nie lubię dużych miast jak Warszawa czy Kraków. W tłumie nie czuję się fajnie. Wolę ustronia. Gdy wyjeżdżam na wakacje, to staram się tak poukładać marszrutę, by - będąc na przykład we Włoszech - nie być tylko w Rzymie, tylko zwiedzić trochę tak zwanego country. Najlepiej odpoczywam, gdy nie ma wielu turystów. Nie lubię miejsc, w których nie można przejść trotuarem i się o nikogo nie obić. To mnie nie kręci.

 

Jeśli uciekasz w czasie wakacji od morza, to gdzie najchętniej?

Ha! Najchętniej zawsze do Norwegii, bo jest cudna o każdej porze roku. W lecie oczywiście najcudniejsza, chociaż zimy też są tam piękne. Przyroda ładuje mi akumulatory. Gdy jest lipiec i sierpień nad morzem, wolę pojechać do lasu, bo tam jest spokój i cisza. Najlepiej odpoczywam na łonie (śmiech)… przyrody.

Wiem, że lubisz pływać kajakiem.

Tak, kajak daje szansę na odcięcie od codzienności. Nie biorę wtedy telefonu, żadnego aparatu fotograficznego i świat z perspektywy kajaka wygląda zupełnie inaczej. Zresztą sam o tym wiesz, bo jako kajakarz masz już debiut za sobą. Ma to niesamowity urok: cisza, szumi sobie woda, rzeka cię niesie… Nie walcz z prądem (śmiech), daj się ponieść, jakby coś - zawołaj ratownika. Jest zupełnie inaczej być na rzece, niż stać na moście i mówić: - O, jak ta rzeka fajnie płynie!
Jeśli jest dobra pogoda, to jestem w przyrodzie.

Mówisz, że nie ciągnie cię do dużych skupisk. Może nie całe życie branży musi się tam ogniskować. Jak to możliwe, że mieszkając i pracując w Koszalinie jesteś rozpoznawalnym głosem reklamowym?

Tą branżą rządzi Warszawa, tam rozdawane są karty. Ale żyjemy w takich czasach, że nie trzeba być w studio w Warszawie, żeby nagrać reklamę. W zasadzie - jeśli masz dobre połączenie z internetem - możesz to robić w leśniczówce.
Miałem propozycje pracy w Warszawie, między innymi w radiu. Ale z uporem maniaka odmawiałem. Po prostu nie lubię dużych miast i jeżeli jest możliwość nagrywania w koszalińskiej Mikrofonice, to mnie bardzo cieszy.
Bywa tak, że fajne kąski przepadają. Zdarzają się zleceniodawcy, którzy chcą mieć lektora u siebie w Warszawie, żeby na niego popatrzeć.  Chociaż nie wiem, po co… lektor to głos. Nie przyjmują do wiadomości, że mamy XXI wiek i dzięki technologii możemy widzieć się na żywo. A jeżeli mają zapłacić za moją podróż z Koszalina, to im się nie opłaca. Zatem ma to również złe strony, że człowiek – w tym zawodzie – nie jest w Warszawie. Ale zawód to w życiu nie wszystko. 
 
Masz studio domowe, czy nagrywasz tylko w banku głosów Mikrofonika?

Nagrywam głównie w Mikrofonice. A gdy zdarzają mi się wyjazdy z Koszalina - zabieram laptopa, mikrofon i nagrywam w samochodzie.

Najprostszą i najskuteczniejszą kabiną lektorską jest wnętrze auta?

Tak, samochód jest super studiem. Nigdzie w mieszkaniu – bez większych nakładów finansowych – nie da się zrobić takiej ciszy, jak tam.


Co ma w sobie radio, że stało się Twoim życiem zawodowym?

Jakoś tak się ułożyło. W dziewięćdziesiątym drugim, może trzecim, w Walentynki powstało w Koszalinie pierwsze radio prywatne – w ogóle jedno z pierwszych, które powstały wtedy na fali wolności – Radio Północ.
Kolega z Darłowa pracował tam jako prezenter i bardzo mi tym zaimponował. Znaliśmy się obaj na muzyce, ja może nawet bardziej (śmiech) i postanowiłem, że też spróbuję swoich sił. Nie mając wcale świadomości, że mam jakiś głos. Oczywiście, śpiewało się przy ogniskach, przy gitarze... ale co innego śpiewać, a co innego mówić.

Nikt nie powiedział Ci, że „masz głos jak Czubówna”? (śmiech)

Nie, głos dopiero później zaczął się rozwijać. Tylko Pan Tomasz Knapik zaraz po urodzeniu miał, podejrzewam, lektorski głos. Zacząłem w radio od redagowania i czytania serwisów informacyjnych. Zazdrościłem prezenterom, bo nie musieli czytać, tylko mogli mówić z głowy. Muszę się przyznać, że prawie rok uczyłem się mówić bez tremy, bez zapowietrzenia. Bo na żywo… o, Jezuuu… słuchają mnie ludzie, muszę się przyłożyć! To wbrew pozorom przeszkadza, a nie pomaga. I tak powolutku, powolutku sam zostałem prezenterem, grałem muzykę. Gdy Radio Północ przestało działać przeszedłem do Radia Plus i tam jestem dziennikarzem, nie prezenterem. Chociaż… może po części tak, bo prowadzę na żywo popołudniówkę. Ale moja praca polega głównie na tym, że wymyślamy temat, jadę do rozmówców, nagrywam ich, piszę informację, sam wszystko montuję…

Czyli rzetelna robota dziennikarska w terenie.

Tak, jestem również reporterem. Jeżdżę, nagrywam, układam to sobie potem w głowie i na kartce, w plikach dźwiękowych i emituję.

Wspomniałeś o Tomaszu Knapiku… Kto jest Twoim idolem zawodowym i dlaczego są to panowie: Knapik, Sznuk, Gąssowski i LaFontaine?

To są ludzie – głosy – instytucje. Bardzo podoba mi się podejście Pana Tomasza Knapika, którego mnóstwo razy pytali: czy specjalnie dba o głos, czy pije żółtka, kogle-mogle sobie robi i tak dalej. Powiedział kiedyś, że chyba profesor Aleksander Bardini mawiał: „Jeśli ktoś nie ma głosu, to musi o niego dbać”. A jak już masz głos, to możesz pić, palić, robić wszystko i tyle.
Don LaFontaine to człowiek, który nadał sens trailerom filmowym. Czytał zapowiedzi większości filmów, które wchodziły na ekrany. I nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł to zrobić lepiej. Zwiastun był często sto razy lepszy, niż sam film.

Ta słynna fraza rozpoczynająca jego trailery: „On the world…”

Ostatnio mam jeszcze jednego idola - to Jacek Brzostyński. On jest technicznie „sto na sto”. Czytając chyba w ogóle się nie męczy. I technicznie czyta tak dobrze, tak wyraźnie, że to jest po prostu wzorzec z Sevres. 
Nie pracuję jakoś szczególnie nad głosem. Od jakiegoś czasu śpiewam w chórze, więc rozśpiewanie i emisja głosu są zupełnie inne, niż przy śpiewaniu do mikrofonu. Bo mam też takie epizody z młodzieńczych lat. Grałem w kapeli i śpiewało się tutaj, w Darłowie, po ośrodkach wczasowych tak zwane „wieczorki zapoznawczo-rozpoznawcze”, dancingi…


Miewałeś zatem chałtury.

I to dość wcześnie. Od drugiej klasy ogólniaka, kiedy zacząłem grać w zespole. Wtedy wydawało mi się, że ze staruszkami, bo mieli po czterdzieści lat. Ale nie ukrywam, że mnie to łechtało, bo tacy starzy klezmerzy niechętnie brali nowicjuszy. Grałem na basie, śpiewałem i świetnie wspominam te czasy. Potem pracowałem też jako didżej, ale to nie to samo, co z zespołem. Jako DJ czasami siedzisz i nie masz do kogo przysłowiowej gęby otworzyć (śmiech). A w zespole były różne sytuacje. Choć gdy przegadaliśmy już wszystkie tematy… Na przykład przez rok graliśmy trzy dancingi w weekendzie i dochodziło do tego, że kolega perkusista w przerwach rozwiązywał  krzyżówki. Ale generalnie z kapelą jest weselej. 
 
Lektor jest solistą, a chór to praca zespołowa…

I każdy powinien w pewnym wieku przejść przygodę z chórem. Bo śpiewanie w chórze uczy współdziałania.

Nie kusi Cię, żeby „wejść na solo”?

Kusi czasami, ale nie jestem wykształconym wokalistą. A w chórze każdy ma swoje miejsce, swój głos, swoją partię do zaśpiewania. Każdy jest jakimś-tam indywidualistą, ale trzeba tak to spiąć, by wszystko razem zabrzmiało jak jeden głos. Jeśli nawet głosy są dzielone, musi to współbrzmieć. Chór uczy pewnej organizacji życia i tego, że nie jesteś w życiu sam. Oddziałujesz na innych tym, co robisz.
Obcujemy z fajną muzyką. Śpiewamy klasykę i rzeczy kompozytorów jeszcze żyjących. Poza tym można zwiedzić kawałek świata, masz grono przyjaciół… Świetna przygoda, polecam wszystkim! Jeśli ktoś ma słuch i trochę głosu, niech nie siedzi w domu i idzie do chóru.

Posiadasz Kartę Mikrofonową. Czy to potrzebne do szczęścia?

Ambicja. W zasadzie bym tego nie zrobił, ale kiedyś była szansa, by pracować w rozgłośni Polskiego Radia w Koszalinie. Wymagano Karty Mikrofonowej. Nie każdy, kto miał głos i potrafił czytać wiadomości, mógł pracować w radiu publicznym. Trzeba było zdać egzamin. Byłem tam jedyną osobą, która przyszła z radia komercyjnego – co wzbudziło zresztą zdziwienie szacownej komisji. Skądinąd przewodniczącym był Pan Wojciech Gąssowski, świetny lektor. Był również Andrzej Matul, nierozerwalnie kojarzony z Polskim Radiem.
Fajna przygoda! W ogóle przyszedłem kompletnie nieprzygotowany. Inni mieli swoje nagrania na kasetach i teksty, które będą czytali. Przyszedłem i mówię: - Słucham Państwa.
- Ale co Pan przygotował?
- Nic! To Państwo mieli coś dla mnie przygotować.
- Hmm… Proszę pójść do newsroomu i wziąć sobie jakieś kartki. A potem poprosimy, by spróbował Pan poprowadzić audycję na żywo.
Siadłem przed komisją, przeczytałem, potem zrobiłem fragment poranka – że wstajemy, że trzeba ludzi dobrze nastroić, że świeci słońce i tak dalej. Do tego był komplet pytań zawodowych. Pamiętam jedno z nich: „Jak się czyta Phoenix Suns” (jest taka drużyna koszykarska). Albo czy prawidłowe jest zdanie: „Iść po najmniejszej linii oporu”. Nie jest, bo powinno się mówić: „Iść po linii najmniejszego oporu”. Nie linia jest najmniejsza, a opór. Do takich pytań przygotowywałem się z książek Pana Miodka, wypożyczyłem z biblioteki koszalińskiej wszystkie. Są świetnie napisane i większość pytań, które miałem na egzaminie, była w tych książkach.
Zdobyłem Kartę Mikrofonową SI, czyli prezentera i dziennikarza informacyjnego. Na szczęście od ręki, choć nie pracowałem później w żadnym publicznym radiu. Ale człowiek sobie mówi: „Udało się, odhaczone, jakby co – to mogę!” Ambicja została zaspokojona. 


Co poradziłbyś tym, którzy zaczynają w tym zawodzie?

Dużo osób ma dobrą technikę czytania i dobrze akcentuje. Na pytanie „A jak chciałbym zacząć, to co?” - odpowiadam im: słuchaj dobrych reklam (jeśli chcesz czytać reklamy) i staraj się powtarzać sposób czytania. Co innego też, jeśli masz domowe studio i sam interpretujesz, wtedy nie wstydzisz się siebie. Najwyżej, gdy później odsłuchujesz. A co innego – czytać z realizatorem. Taki młody człowiek może mieć ogromne problemy, żeby się otworzyć, żeby pozbyć się stresu i presji.

Ale przy samotnym czytaniu można wpaść w manierę.

Dlatego od czasu do czasu ktoś musi posłuchać i powiedzieć: „Spróbuj bez tego albo bez tego”. Jeśli jesteś w miarę pojętny i masz dobre ucho, to nie wpadniesz w manierę. Jest tylu lektorów i lektorek, których można próbować naśladować… Dopóki nie wykształci się własnego stylu, trzeba się na kimś wzorować.
Jeśli nagrywa się reklamę z realizatorem w studio, a za szybą siedzą  dwie-trzy osoby, to jest czasami bariera nie do przejścia. Trudno pozbyć się wstydu i zacząć kombinować. Na przykład lektorka, żeby być w reklamie prawie „pościelowa”, musi się otworzyć przy realizatorze. Bywa, że tak nagrywane próbki są skazane na niepowodzenie, bo pojawia się wstyd.

Dobry realizator potrafi też poprowadzić, pomaga wejść w klimat.

Jasne, ale jeżeli jesteś otwarty na takie uwagi i jeśli to dla ciebie nie będzie za dużo. Bo może pojawić się blokada. Ogólnie: czytać, czytać i jeszcze raz czytać! Jeśli są wady wymowy, to trzeba je korygować. A da się pozbyć większości wad. Mam kolegę, który całe życie pierońsko się jąkał. Pojechał na tydzień do Poznania na terapię i przestał. Oczywiście, ćwiczył. Mówiąc baaardzo powoooli. Jeśli ktoś ma naprawdę „parcie” na zostanie lektorem, to wszystko jest do przezwyciężenia i przećwiczenia. Nie można się poddawać.

„Nie poddawać się” – to dobra myśl na zakończenie. Ale zanim skończymy: czego byś sobie życzył, zwłaszcza u progu urlopu?

Jadę z chórem na tydzień do Włoch, więc niech nie będzie upałów po trzydzieści parę stopni. Choć wiem, że to mało realne. A potem jadę w Polskę… Czego życzyć? Szerokości, bo jadę samochodem (śmiech). I unikania tłumów.

Zatem - szerokości!

Dziękuję bardzo.


Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy
Asystent planu: Renata Strzałkowska

 

 

 

 

 

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama