Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

W cyklu wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.

 

Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Ogromnie miło, że udało nam się spotkać.

Janusz Szydłowski: Łatwo poszło (śmiech).

Gdyby lektorów o znanych nazwiskach podzielić z grubsza na humanistów i umysły ścisłe, to ukończenie fizyki na toruńskim Uniwersytecie Mikołaja Kopernika zbliża Pana na przykład do Macieja Gudowskiego, ekonomisty z wykształcenia.

Umiemy liczyć (śmiech).

Zatem ile było przeczytanych filmów? (śmiech) Prowadzi Pan jakieś zapiski?

Nie prowadzę, ale to liczba rzędu siedmiuset rocznie, gdy wszystko jest naoliwione i działa. A ze studiami wyszło bardzo śmiesznie. Wiedziałem, że raczej nie pójdę na humanistyczne, choć miałem również taką myśl, bo czytałem sporo książek. Przed maturą zabierano nas na „drzwi otwarte” i tak pojechaliśmy na Politechnikę Gdańską. Obserwowałem studentów podczas zajęć; na łańcuchach wisiały różne obciążniki, a oni wypełniali tabele – chodziło o wytrzymałość materiałów. Do tego jakieś puszki ze smarem… Rozumiem, że takie ćwiczenia są potrzebne, ale całość nie była porywająca.
Później wybrałem się sam do Torunia, by odwiedzić Wydział Fizyki. Trwała sesja i nie odbywały się zajęcia, więc chodziłem po pustym gmachu przy Grudziądzkiej. Zaszedłem do amfiteatralnej, ale niedużej sali, a tam zobaczyłem dwa rzędy podnoszonych do góry tablic, zapisanych matematycznymi „robaczkami”. Pomyślałem, że kryją się za tym tajemnice przyrody, a ja nic nie rozumiem. Zatem postanowiłem dowiedzieć się czegoś i… poszedłem na fizykę! To było pobudzenie wyobraźni, romantyczny poryw.
Skończyłem studia dzięki samozaparciu, bo nie jestem typem naukowca (śmiech), ale dały mi ogólny światopogląd. Nie żałowałem ani przez chwilę, tym bardziej, że zaczęliśmy zajmować się radiem. Studencka rozgłośnia emitowała na akademiki poprzez kabelek, a koledzy biegli w elektronice poprzerabiali różne sprzęty, które dostaliśmy z radia publicznego.

I zarysowała się ścieżka…

Tak, bo połknąłem radiowego bakcyla. I gdy już go połknąłem, to po ukończeniu studiów – gdy przypadek sprawił, że odwiedziłem Warszawę – postanowiłem sprawdzić, czy udałoby się zatrudnić w Polskim Radiu. Wiedziałem, że przy Myśliwieckiej jest Trójka, a jako fizyk sądziłem, że znajdę pracę jako realizator. Wyobrażałem sobie, że byłbym w tym dobry, choć po latach wiem, że było to tylko moje wyobrażenie (śmiech).

Czyli legenda miejska mówi prawdę – wszedł Pan do radia prosto z ulicy.

Dokładnie. A wcześniej sprawdziłem w książce telefonicznej, w której siedzibie jest najwięcej numerów technicznych. Okazało się, że przy Malczewskiego. Poszedłem tam i dobrze się złożyło, że sporo ludzi było akurat na lipcowych urlopach, bo chciałem pójść do szefa realizatorów, a on właśnie wziął urlop. I przez to skierowano mnie do szefa spikerów, Janusza Kilańskiego. Rozmawiał ze mną, rozmawiał, potem gdzieś zadzwonił i poszliśmy na czwarte piętro do małego, powiedziałbym „treningowego” studia.
Zrobili mi przesłuchanie i czułem pismo nosem, że coś jest nie tak (śmiech), skoro kandydatowi na realizatora każą czytać. Tymczasem zaproponowali mi stanowisko spikera, bo uruchamiano Program Czwarty i miały powstać nowe etaty.
Piętnastego października zacząłem terminowanie, mając umowę przedwstępną. Niestety – wzięli mnie na rok do wojska i nie mogłem kontynuować rozruchu. Byłem w okropnej rozpaczy… bo radio nie miało związanych rąk i nie musiało mnie po wojsku przyjmować.

Ale poczekali?

Miałem porządnego szefa. Przysłał mi do jednostki w Krakowie kartkę, żebym po wojskowych peregrynacjach przyjechał i zwrócił się do niego.

Przewrotnie można powiedzieć, że praca spikerska i lektorska zaczęła się dlatego, że coś poszło nie tak (śmiech).

Staramy się strzelać w jakimś kierunku, a pan Bóg kule nosi (śmiech). Rzeczywiście, nie miałem planów związanych z lektorstwem. Ale dopiero po jakimś czasie uprawiania tego zawodu przypomniałem sobie sytuację z głębokiego dzieciństwa, z początków podstawówki. Wtedy nikt nie zwrócił uwagi, że od małego płynnie czytałem i wychodziło mi to zupełnie naturalnie – czyli istniała skłonność, której rozwinięcie trudno było przewidzieć. Co to za zawód: czytanie? Moi rodzice mówili: „Skończ chemię! Chemia ma wielką przyszłość!” (śmiech).

 

 

Rozumiem, że nie był Pan „dyżurnym” od konkursów recytatorskich i szkolnych akademii?

Polonistki chciały wysyłać mnie do mówienia wierszyków, ale nie było to łatwe, bo mam lęk przed publicznymi występami. Nie cierpię ich! Dlatego radio jest świetnym rozwiązaniem.
Pamiętam z dzieciństwa, że radio grało, gdy mama krzątała się w kuchni. Śpiewała razem z radiem piosenki, bo była taka audycja, w której pan mówił: „A teraz druga zwrotka!” i podawał tekst. Zatem wyobrażam sobie, że z głośnika płynie mój głos – niech więc będzie poprawny.

Podobno pierwsze słowa wypowiedziane do mikrofonu Polskiego Radia – „Minęła siedemnasta” – kosztowały Pana sporo nerwów.

Tak (śmiech). Pracę spikerską rozpoczynało się w ten sposób, że było się przypisanym do doświadczonego spikera. Siedziałem na dyżurze obok pani Hani Kamińskiej, która w pewnym momencie stwierdziła: „Gdy skończy się audycja, dam zapowiedź końcową i będzie pik pik pik, tak zwany GUM, a pan powie, która jest godzina”.
Czekam, piki trwają i trwają, i wreszcie mówię: „Minęła siedemnasta”. Rzeczywiście zapamiętałem to, bo na początku był stres. Zresztą podskórnie jest obecny cały czas, spikerzy tak mają…

Jak dochodzi się do pewności siebie, do pozytywnie rozumianej rutyny?  

Całej naszej grupie młodszych spikerów urządzano warsztaty. Ćwiczyliśmy, dowiadywaliśmy się, co to jest przepona i jak jej używać. To bardzo pomogło. Mieliśmy nawet zgrupowanie w Błotach pod Warszawą, z naszym „profesorem” Zbigniewem Lutogniewskim i jego żoną Stellą Weber (zmarła w 2014 roku Stella Weber-Lutogniewska była jedną z najbardziej znanych powojennych spikerek Polskiego Radia. W 1995 została uhonorowana Diamentowym Mikrofonem – przyp. red.)
Odbywaliśmy też zajęcia z panem Janem Weberem – to tylko zbieżność nazwisk – który tłumaczył, dlaczego należy mówić tak, a nie inaczej. Mówił o ciekawych, pouczających rzeczach i szybko nabraliśmy do niego szacunku.
Dbano wtedy o młodych spikerów, otaczano nas opiekuńczymi skrzydłami. A starszy Kolega Miłosz Stajewski mawiał, że „spikerem stajemy się przeciętnie w trzy lata.” Jednym zajmuje to mniej czasu, drugim nieco więcej, ale nie ma cudów i tego się nie przeskoczy. Odnalezienie swojego tonu i „luźnego ciała” oraz przepony musi potrwać.

Jako wciąż młody stażem spiker zaczął Pan czytać dla telewizji. Jaki był klimat pracy w mediach w epoce późnego Gierka? Czy zdarzało się jeszcze czytanie na żywo?

To były już sporadyczne przypadki, choć zdarzało mi się czytać na żywo z bloku emisyjnego. Natomiast pracę lektorską „dla telewizora” zacząłem od czytania dla… cenzury. To jest ciekawe, bo zniknęło wraz z socjalizmem. Gdy redakcja filmowa przygotowywała film, to przed skierowaniem na emisję trzeba było pokazać go cenzorowi.

Odbywał się specjalny seans dla cenzora?

Tak, wyłącznie dla jednej osoby. Siedział lektor przyuczający się do zawodu, na przykład ja, pani redaktor opracowująca tekst i cenzor, który się nudził. Ale dla mnie to była nauka. Po przeczytaniu kilku filmów dla pana cenzora otrzymałem już normalny film do wyświetlania i dalej jakoś poszło.

Zatem paranoja ówczesnego systemu prowadziła do sytuacji, jak z filmów Barei: luksusowy, indywidualny pokaz.

Jeśli film został przez redakcję przeznaczony do przetłumaczenia i opracowania, to był już na ogół sprawdzony, ale cenzor i tak musiał przystawić pieczątkę.
Miałem kolegę pracującego w biurze programowym telewizji, który mówił: „Słuchaj, wytyczne cenzury są takie – jeżeli w amerykańskim filmie robotnik jest biedny i nie dojada, to wszystko w porządku. Ale jeżeli jedzie do pracy własnym, czystym samochodem, to nie jest w porządku” (śmiech).

Lata 80 przyniosły w Polskim Radiu oraz TVP weryfikacje. Ówczesne władze PRL wywierały naciski, by podpisywać tak zwane „lojalki”. Jak Pan to wspomina?

To wyglądało tak, że po radiu krążyło pisemko z punktami w stylu: czy zdaję sobie sprawę, że jesteśmy w firmie zmilitaryzowanej i że nie mogę brać udziału w strajkach.
Jedni podpisali, inni nie, a w naszym dziale pracowali sami porządni ludzie. Proszę więc zgadnąć, co zrobiłem. Potem lista zaginęła, ale gdy bezpośrednio mnie przesłuchujący zapytał, czy ją podpisałem, to nie mogłem powiedzieć, że tak – bo wtedy byłoby to równoznaczne z podpisaniem. Dlatego oblałem pierwsze podejście i był problem (śmiech).
Siedzieliśmy z szefem pod radiem, w jego namarzniętym Wartburgu – bo zima była sroga – i powiedział: „Załatwiłem panu drugie podejście.” Na to ja: „Szefie, ale co powiem, gdy tam pójdę? Przypomniałem sobie, że podpisałem? No nie podpisałem! Mogę jedynie powiedzieć, a pan może to potwierdzić, że wykonuję moje obowiązki. Za to mi płacicie.”

 

 

Czytuje Pan na żywo dialogi podczas Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Kontakt” w Toruniu…  

Robię to od ponad trzydziestu lat; zaczęło się w 1991 roku. Pani Krystyna Meissner (zmarła w 2022 reżyserka teatralna, dyrektorka naczelna i artystyczna teatrów w Zielonej Górze, Toruniu, Krakowie i Wrocławiu – przyp. red.) wymyśliła ten festiwal, by pokazywać, co dzieje się na świecie i ściągać grupy teatralne od Rosji, przez Ukrainę, Niemcy, kraje skandynawskie, włącznie z Irlandczykami, Chińczykami i Amerykanami.
Czytam, a publiczność ma słuchawki. I rzecz jest zrobiona z rozmachem, bo tłumaczy się na trzy języki: polski, angielski i rosyjski. Mówiłem wielokrotnie, że jeżdżę do Torunia po adrenalinę, bo jest to najtrudniejsza z prac lektorskich, jakie w życiu wykonywałem.

Właśnie, to musi być niesamowite doświadczenie – czytać „podwójnie” na żywo podczas spektaklu.

W dodatku lektor – polski, angielski lub rosyjski – siedzi w kabince na zapleczu i widzi obraz wyłącznie z kamery przemysłowej, a dźwięk dostaje z mikrofonów rozmieszczonych przy scenie. Dlatego kroki słyszę głośniej, niż słowa! Każde stąpnięcie to hałas, a słowa – pomimo coraz lepszych mikrofonów – bywają poważnym wyzwaniem. Widzi się i słyszy gorzej, niż publiczność. W dodatku to nie jest film, więc podczas próby wszystko może iść zgodnie ze scenariuszem, ale podczas spektaklu nie ma takiej gwarancji.
Mojemu koledze zdarzyło się, że francuska aktorka grająca monodram zdenerwowała się i całkowicie posypała z tekstem. I gdyby nie to, że przerwała – wszyscy mogliby pomyśleć, że lektor sobie nie poradził. Bo przecież nie znamy wszystkich języków świata (śmiech).
Ja dostałem kiedyś scenariusz białoruskiego spektaklu i wszystko było fajnie do przerwy, bo po przerwie grupa zaczęła grać dalej, a tekst się skończył. Okazało się potem, że ze wzruszenia i przejęcia zaproszeniem na Festiwal dopisali drugą część przedstawienia i nie wpadli na pomysł, żeby podesłać nowy tekst.
Dlatego jeżdżę do Torunia po adrenalinę. Jeśli uda się nie „utopić” spektaklu, to jest wtedy takie „ufff!” i można napić się wódki.

A czytanie filmowych list dialogowych? Lektor jest artystą, czy raczej rzemieślnikiem?

Jestem rzemieślnikiem i cenię tę codzienną robotę. Oczywiście, jeżeli trafia mi się arcydzieło, na przykład ulubiony Fellini, to bardzo chcę zrobić to jeszcze lepiej i spinam się bardziej. A normalnie większość materiałów jest średniej jakości i trzeba po prostu dobrze wykonać zlecenie.

Mówiąc kolokwialnie „zaliczył” Pan w zawodowym życiu kilka epok technologicznych. A teraz wchodzą syntezatory mowy, które są coraz lepsze.

Niestety. Są coraz lepsze, ale dla mnie to jest załamujące (śmiech). Mój kolega lubi odsłuchiwać gazetę z telefonu i nie jestem w stanie tego słuchać. Pomimo, że kobiecy głos brzmi nawet ładnie, jest kompletnie wyprany z emocji i czyta wszystkie przecinki; na przykład „jeden przecinek pięć em el de”, zamiast „półtora miliarda”, jak przeczytałby żywy człowiek.

Kolejne wersje będą doskonalsze.

Ale nie przeskoczą twierdzenia Kurta Gödla, że nie istnieje system logicznie zupełny (austriacko-amerykański naukowiec Kurt Gödel w 1931 roku dowiódł, że matematyka nie jest i nie może być nauką zamkniętą i zakończoną, jak niektórzy do tego czasu sądzili. Z jego twierdzenia o niezupełności wynika również, że żadnego komputera nie da się zaprogramować tak, by zdołał on rozstrzygnąć wszystkie problemy matematyczne. Co więcej, istnieją takie konkretne problemy, których nie da się rozwiązać na żadnym komputerze – przyp. red.).
Oczywiście, że tak zwana sztuczna inteligencja namiesza. Ale nie obawiam się jej samodzielnej nauki i wszechmocy, bo nie może istnieć super-komputer. Wiadomo o tym już od lat trzydziestych.

Czyli określenie „AI – sztuczna inteligencja” jest nośne medialnie, ale maszynki udające lektorów nie są inteligentne, a jedynie oddają to, co im wgramy.

Oczywiście. A poza tym nie boję się niczego, bo mam już odpowiedni PESEL (śmiech). Nie szukam dodatkowej roboty, niech sobie spokojnie zanika, bo w międzyczasie trzeba jeszcze po prostu pożyć.

Tymczasem Pana lektorska robota została w 2019 roku doceniona „Złotym Mikrofonem”. Jakie błędy językowe mogą szczególnie drażnić laureata tej wagi nagrody?

Niechlujność. Wiem, że teraz teksty na portalach tworzy się szybko i metodą kopiuj-wklej, ale niech ktoś potem rzuci okiem i wyłapie, że tu trzeba zmienić, tu wyrzucić, tu jest potrzebny przecinek. Widać, że całość jest poskładana z kilku rzeczy, a zdania będące wcześniej w innej formie nie zostały odmienione.
To trochę mnie drażni, bo wybaczę każdemu błąd językowy w mowie żywej, bezpośredniej, gdy jednocześnie myślimy i coś rozprasza naszą uwagę. Ale jeżeli przygotowujemy materiał w postaci literek na ekranie, to przeczytajmy go jeszcze raz i sprawdźmy, czy nie może być lepszy.

Chyba nie dba Pan jakoś szczególnie o głos?

Nie obsesyjnie (śmiech). Zawsze twierdziłem, że głos musi się starzeć razem z człowiekiem. Nie mam głosu szczygła, bo już miałem (śmiech).  

Muszę zahaczyć o Pańską legendarną już w branży poradę: „Przeczytać pierwszy tysiąc filmów i będzie lepiej”. To rzeczywiście proste! (śmiech)

Jeśli ktoś ma skłonność, to nabierze wprawy (śmiech). Rośnie masa krytyczna; im więcej się czyta, tym więcej dostaje się zamówień. Ale wspomnę Ksawerego Jasieńskiego, jednego z moich mistrzów, który powiedział mi kiedyś przed nagraniem: „Jeśli nie wiesz, jak coś przeczytać, to czytaj szybko.” Genialne! Wszystko się zatrze i słuchacz pomyśli: „Może nie było błędu? Może mi się wydawało?”  

A kto jeszcze był mistrzem?

Zbigniew Lutogniewski, legenda Polskiego Radia i pierwszy spiker w radiu powojennym. Jego głos towarzyszył ludziom z mojego pokolenia od dziecka - był zawsze. Wyobrażałem sobie po głosie, że jest dwumetrowym brunetem, a to był brunet… półtorametrowy. Taki, powiedziałbym, dziarski i sprawny ułan, ale niezbyt wysoki (śmiech). Bardzo podniosło mnie to na duchu, bo też nie należę do wysokich.

Mijały lata i nadszedł koniec epoki spikerów, nazywanych „solą radia”. Szkoda ich?

Szkoda, ale czasy się zmieniają, wieją inne wiatry i rozumiem to, że radio zrzuca skórę jak każda inna instytucja. Teraz jest radiem dziennikarzy, którzy zapowiadają swoje audycje. Kiedyś redakcje dostarczały gotowy półprodukt – czyli taśmy i tak dalej – a spiker prowadził program.
Te czasy odeszły, ale zdążyłem jeszcze pracować w dawnym i nowym systemie; choć od 2007 roku już nie jako spiker, a jako lektor.

Tylko pozazdrościć niegdysiejszego, spikerskiego doświadczenia. Pozostaje życzyć kolejnych tysięcy filmów, ale też czasu dla siebie.

Czas dla siebie jest najważniejszy. Od kilku lat zawieszam działalność na początku czerwca i wracam we wrześniu, ponieważ każde wakacje mogą być… przedostatnie (śmiech). A morze wzywa i trzeba jeszcze popływać łódką!

 

 

Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy
Asystent planu: Renata Strzałkowska

 

 

 

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama