Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

Tytuł: Bliżej mikrofonu: Dariusz Odija - Moje pokolenie dziwnie czuje się na castingach
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 02.07.2021
 
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest przedsięwzięciem portalu PolscyLektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy opracowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.

Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Widzowie wspominają z sentymentem prowadzony przez Ciebie program „30 ton – lista, lista przebojów”. Mnóstwo ludzi chciało wtedy wiedzieć - jak wygląda ten facet? Myślę, że wyprzedziłeś późniejsze zaintrygowanie głosem Wielkiego Brata.

Dariusz Odija: Przygoda z tym programem to kilka lat intensywnej, fantastycznej pracy. W dodatku - poza moją profesją - bardzo interesuję się szeroko pojętą muzyką; jazz, rock, blues, więc klimat mi pasował.
Wspomnienie „30 ton” jest dla mnie ważne i do dziś mam sytuacje, że ktoś rozpoznaje głos. To dobre wspomnienie, bo wszyscy, którzy do niego nawiązują - uśmiechają się. Nie ma negatywnych emocji.
Jak wygląda ten facet... Pamiętam taki program telewizyjny, w którym spełniano prośby widzów. Jakaś grupa bardzo chciała zobaczyć w tym programie właśnie mnie, prowadzącego „30 ton”. Pojawiłem się w studio, ale z założeniem, że będę zza kamery. I został utrzymany czar kogoś, kto daje głos, a nie pokazuje twarzy.
To był dobry pomysł, żeby nie pokazywać twarzy; taki rodzaj telewizyjnej tajemnicy, mimo, że w telewizji właśnie się „coś pokazuje”. Tak, słodkie wspomnienie „30 ton”… dobrze zaczęliśmy (śmiech).

 


Tajemnica była łatwiejsza do utrzymania, bo nie funkcjonował jeszcze internet. Żadnych Facebooków, Instagramów…

Nic z tych rzeczy. Przychodziły worki kartek pocztowych i liczyliśmy głosy oddane na poszczególnych artystów. Takie czasy. Trochę jak w Liście Przebojów Trójki.

A przychodziły listy od wielbicielek?

Teraz powinienem się czuć zawstydzony i powiedzieć, że nie odpowiem na to pytanie… Ale tak bywało (śmiech).

Pochodzisz ze Słupska…

Jeżeli pozwolisz – jakkolwiek to nie zabrzmi, moją jedyną przynależnością jest Ziemia. Gdy zapoznaję się z kimś i pada pytanie: „Where are you from?”, odpowiadam: „From planet Earth”. Mówię poważnie. Nie chodzi o to, że się odcinam, bo mieszkam w Warszawie i lubię różne inne miejsca na świecie. To dla mnie ważne, że urodziłem się i wychowałem w Słupsku, ale takie definiowanie nie jest dla mnie niezbędne.

Nie chcę oczywiście przyklejać etykietek.

Skoro zapytałeś, z radością wspomnę o mieście, które uwielbiam. Urodziłem się i wychowałem w tym samym domu - bo były to jeszcze czasy, gdy dzieci rodziło się w domach – przy ulicy, nomen omen, Pomorskiej (śmiech).
A któregoś wieczoru w 1979 roku wsiadłem do pociągu Kołobrzeg-Warszawa, wysiadłem na Dworcu Centralnym, poszedłem na Miodową, zdałem egzaminy do szkoły teatralnej i potem już poszło… Bywam w Słupsku, bo mam tam rodzinę i to miasto jest mi wciąż bliskie. Gdy widzę w internecie lub telewizji mapę pogody, najpierw patrzę na Warszawę, a potem oko leci na Pomorze – jak tam u nich?

O ile dobrze pamiętam, w Słupsku zdążyłeś jeszcze zagrać na scenie?

Bardzo angażowałem się w wieczory poetyckie, zrobiliśmy ze znajomymi jakieś przedstawienie w liceum, ale pierwszym strzałem – kiedy zobaczyłem, że teatr jest czymś absolutnie niezwykłym – była „Operetka” w reżyserii Macieja Prusa, wystawiona w słupskim teatrze. Jako nastolatek dostałem poważną rolę, zagrałem Generała. Ten moment spowodował, że teatr jest moim miejscem.

Studiowałeś na PWST w szczególnym czasie, gdy aktorstwo było jeszcze rodzajem misji, posiadało swoisty etos. Jaki klimat panował na warszawskiej uczelni?

Zawsze będę wspominał ten czas z przyjemnością. Moje pokolenie, wychowane w dawnej szkole teatralnej, dziwnie czuje się na castingach. Nie jesteśmy do nich przyzwyczajeni. Uczono nas, że jeżeli jesteśmy dobrzy – to mamy rolę, a jeżeli nie – to jej nie mamy. I to się w środowisku po prostu wie. Teraz czasy są takie, że jeśli się nie biega po castingach, to się nie gra.  
Czasem nawet zastanawiam się, czy nie ubarwiam, nie przedstawiam zbyt różowo okresu szkoły, bo był to czas niesamowity. Raz – przełomy polityczne, czyli rok 80 i karnawał wolności, a potem 81 i zamordyzm, strzelanie do ludzi; straszny czas dla każdego wrażliwego człowieka.

 


Potem wejście w świat teatru od razu „z kopyta”, bo Kazimierz Dejmek zaangażował mnie do Teatru Polskiego. To było nieprawdopodobne – „O ranyyy, jestem w Teatrze Polskim!” Oczywiście czas weryfikuje, bo sam angaż nie daje satysfakcji artystycznej, ale to inny temat.
W szkole uczono nas grania w teatrze – to ważne: uczono teatru, a nie grania w filmie. Poza tym trafiłem wówczas na największych polskich aktorów. Nikt mnie – ani moim przyjaciołom z roku – nie odbierze tego, że zawodu uczyli nas Tadeusz Łomnicki, Andrzej Łapicki, Aleksander Bardini, Zofia Mrozowska, Jan Englert, przekochana Aleksandra Śląska… Same legendy, kwiat aktorstwa.
A z tymi, z którymi nie miałem zajęć, spotykaliśmy się w bufecie jak znajomi – z panią Ryszardą Hanin, z panem Gustawem Holoubkiem, Andrzejem Szczepkowskim… Nieprawdopodobny, piękny czas, który bardzo kształtuje, uświadamia i ustawia na dobrej pozycji; uczy pewności, ale też dużej, dużej skromności.
Mógłbym opowiadać godzinami (śmiech). Tyle historyjek, anegdot; kto był fajny, kto mniej fajny, kto miał poczucie humoru, a kto nie, ale w większości oni byli fantastyczni. Mówiliśmy o nich: „Łom”, „Łapa”, „Zapas”…
Profesor Zapasiewicz – „Zapas” – był niesamowity, miał wyjątkowy instynkt do prowadzenia zajęć. Bardini – obserwator, cały czas wszystkiemu się przyglądał. Łapicki – klasa!
O, to wam sprzedam: gdy próbowaliśmy jakąś scenę, jeszcze nieporadnie, z nieświadomością wiersza i ustawienia do widowni, Andrzej Łapicki zawsze po obejrzeniu sceny mówił: „No pięknie, kochani, jest pięknie, ale zrobimy to troszeczkę inaczej…” Najpierw dawał cukierka, a potem ciężko pracowaliśmy.

Ponoć mówiono o nim „na wieki wieków amant”…

Do „Łapy” to pasuje. Był wtedy dziekanem i krążyły legendy, że dziewczyny czasem specjalnie rozrabiały, żeby trafić do niego „na dywanik”. Wchodzę do dziekanatu, a tu siedzi Łapicki i mówi: „No co ty wypraaawiasz, moja droga?” A studentka: „Aaaaa…” Był kontakt z Łapickim? Był! (śmiech)

 


Słyszałem, że pani Aleksandra Śląska potrafiła być surowa.

Miała w sobie chłód, zdawała się zimna, ale gdy poznało się ją bliżej – a miałem ten honor – wychodziła kobieta cudowna, ciepła, z poczuciem humoru, życzliwa i pomocna. Uwielbialiśmy ją. Z klasą zapalała papierosa… Nikt nie zapalał papierosa tak, jak ona, nikt!

Podobno paliła mentolowe „Zefiry”.

Tak. Miały zielone pudełko i nie przypadkiem przychodziła z jakimś zielonym dodatkiem w ubiorze. Nigdy nie zapalała papierosa sama; urywała ustnik i czekała, aż któryś z dżentelmenów poda ogień. Wszystko było wyreżyserowane. Obok siedział jej asystent, znakomity kolega i aktor Adam Ferency, który natychmiast służył ogniem. Piękne obrazki!

Czy szkoła teatralna uczy również pracy z mikrofonem?

Przygotowywano nas do teatru, na scenę. Mieliśmy mieć świadomość przestrzeni. Musieliśmy wiedzieć, że po to wypowiadamy kwestię, by ktoś siedzący w 25 rzędzie też nas usłyszał.
Mikrofon nie wymaga postawienia głosu; mikrofon wymaga jego wyrazistości i świadomości. Nie mieliśmy zajęć mikrofonowych. To się dzieje dopiero później, przypadkiem – jedno nagranie, drugie, nagle współpracujesz z realizatorami dźwięku czy reżyserami, którzy fachowo cię uświadamiają. Jeśli byłem nauczony mówienia „B!”, to jeżeli powiem tak przed mikrofonem, nastąpi wybuch. Zatem trzeba mówić „b”. To odrębny fach. Doświadczenia mikrofonowe nastąpiły wiele lat po szkole teatralnej.

Coraz więcej ludzi garnie się do lektorskiego fachu, który jawi się jako łatwy i szybki sposób na pieniądze. Co poradziłbyś „świeżakom”?

Jedyna rada, którą mógłbym dać komuś, kto chce wykonywać ten zawód: niech dba o język polski. Bo kto ma mówić najpiękniej? Lektor i aktor – od tego jesteśmy.
Trzeba walczyć z naleciałościami. Cierpię, gdy je słyszę. Polityczne, dziennikarskie… czasem są tak dramatyczne, że należałoby za nie karać, a przynajmniej kierować na boczne tory. Bo kaleczenie języka polskiego przez ludzi, którzy są na świeczniku, jest niewybaczalne.
Oglądając mecze Mistrzostw Europy w piłce nożnej dziwię się, że ktoś jest na tyle butny, by bez poczucia odpowiedzialności wejść – jak mówimy – do „dziupli”, założyć słuchawki i mówić do mikrofonu. Troszeczkę skromności albo pracy! A najlepiej jedno i drugie.

A co robisz, gdy zdarzy Ci się dostać tekst z błędami? Jesteś wtedy lektorem pouczającym, czy postępujesz dyplomatycznie?

Nigdy nie używam argumentu siły, że ja wiem więcej – bo nie. Natomiast jeżeli w tekście jest błąd albo zleceniodawca wymyśla sobie jakąś transakcentację, że nie akcentujemy na trzecią, tylko na drugą sylabę – to aż ciężko przechodzi przez usta.
Jeżeli jest to cecha postaci, jeżeli mam grać koleżkę-chuligana, dla którego język polski jest nieistotny – wtedy oczywiście mogę kaleczyć.  

Taki koleżka może nawet powiedzieć „poszłem”.

Jak najbardziej, pełne zrozumienie – ale w postaci. Natomiast w tekście lektorskim – bywało, bywało. Nie nagminnie, zresztą ludzie piszą coraz lepsze teksty, ale zdarzają się błędy.
Czasem próbowano mnie poprawiać. Na przykład mówię: „Bierzemy tę piłkę.” - Chyba „tą”? – Nie, nie. Owszem, forma „tą” jest już dopuszczalna, ale ucho drętwieje. Kiedy można mówić „tę” – mówmy „tę”.

Od lat rozplenia się – także wśród dziennikarzy – akcent inicjalny. Jest już chyba nie do zwalczenia.

To taka gierkowszczyzna. „Przygotowali”… „Fabryka zbudowana…” Akcent i potem wszystko w dół. Niby kadencja, ale to jest sztuczna kadencja.
Jeżeli ktoś cierpi na tę chorobę, zazwyczaj są to dziennikarze telewizyjni. W radiu trzeba jednak mówić płasko, nie można „skakać”, sinusoida nie może być zbyt zróżnicowana.   

Praca jest Twoją pasją. A co robisz, gdy kończysz pracę?

Chcę, by wszystko, co składa się na moje życie, było czasem spełnionym. Gdy słyszę, że ktoś musi „uciec od szarej rzeczywistości”, myślę: „W takim razie to ty jesteś szary!” Albo ktoś mówi, że mu się nudzi. Nie ma nudy, to ty jesteś nudny!
Rozmawiam czasem z koleżankami i kolegami, którzy mówią o pracy niedobrze. To też jest zrozumiałe, ale często trwają w przekonaniu, że widać tak być musi. Otóż tak być nie musi! Teraz oczywiście jestem mądrala, ale wiem, co mówię. Przerobiłem w życiu różne sytuacje i podejmowałem decyzje – zdawałoby się błędne – w poszukiwaniu pewnej harmonii, która jest stokroć ważniejsza, niż nowy obrus i zasłony.
Poza pracą słucham dużo muzyki, śledzę muzyczne wydarzenia. Najczęściej są to rejony pochodzące ze skrzyżowań muzyki rockowej z jazzem i bluesem. Funky, soul… Zaliczyłem w życiu tyle koncertów, że mogę chyba startować w zawodach z kimkolwiek w Polsce. Mówię poważnie. To ilość nie do policzenia. Lubię kontakt z artystą; z rockowym łomotem, bluesową pulsacją albo subtelnością jazzową. Uzbierałem tysiące płyt.

W koncertach była teraz „dziura”.

Straszna i łkam z tego powodu, bo od dziecka mam zwyczaj chodzenia na koncerty i nagle zostało mi to odebrane na ponad rok.

Jeździłeś na legendarne już festiwale? Na przykład w Jarocinie?

Opowiem ciekawostkę. Jarocin jako zdarzenie nigdy mnie nie pociągał tak, jak powinien pociągać. Może dlatego, że tam objawiały się głównie polskie kapele punk-rockowe. A przyznaję, że bliżej mi było do buntowniczego punka brytyjskiego, czy fali punk-rocka ze Stanów Zjednoczonych.
Przykro to powiedzieć, ale nie miałem punktu stycznego z Jarocinem. Ale jeździłem na inne festiwale, widziałem różnych, fantastycznych artystów w Polsce i za granicą. Do dziś jestem na bakier z niektórymi znajomymi, bo gdy licytujemy się na koncerty, jako argument dobijający mówię: „A ja widziałem Nirvanę!”

 


A teraz możecie krzyczeć z zazdrości!

Taka szpila, a co! Chcesz dyskutować? (śmiech). Dużo muzyki, bardzo dużo. Słuchanie, analizowanie, wchodzenie w kulturę – bo to też jest ogromnie ważne. Świadomość ruchów muzycznych; skąd wziął się rock na Wyspach, jaki wpływ miały Wyspy na szeroko pojętą muzykę rockową Stanów Zjednoczonych… To bardzo ciekawy temat, bardzo mnie to interesuje.
Następnie – od dziecka jestem wielkim kibicem piłkarskim. Jako grzdyl chodziłem na ulicę Zieloną w Słupsku, na mecze Gryfa Słupsk. Teraz jestem wiernym kibicem Polonii Warszawa – wiem, tutaj Legioniści będą srogo na mnie patrzeć…

Chyba żadnych nie ma w pobliżu (śmiech).

Nie neguję w żaden sposób Legii, ale moje serducho bije tam, gdzie jest Polonia. Mam czarne serce.
Sport zajmuje dużo miejsca i potrafi mnie mocno zaktywizować. Jeżdżę na ciekawsze mecze; byłem na moim ukochanym Arsenalu, na West Hamie… Muzyka i piłka nożna to bardzo ważne elementy mojego życia, budujące mnie jako człowieka.


Trwają Mistrzostwa Europy. Wprawdzie wywiad ukaże się już po meczu o wszystko i – nie daj Boże – meczu o honor, ale jak myślisz – czy tym razem naszym się uda?

W piłce nożnej nikt nic nie wie. Widziałem mecze, podczas których było 3:0 do osiemdziesiątej piątej minuty, po czym okazywało się, że jest 3:3 lub 4:3 dla drużyny, która przegrywała.
Byli potentaci grający z Kopciuszkiem i wiadomo było, kto wygra – więc po co zaczynać? Po czym okazywało się, że jednak wygrał Kopciuszek. Oczywiście mocno kibicuję naszej biało-czerwonej drużynie. I jestem bardzo zdystansowany do dokuczania naszym piłkarzom - nie oznacza to, że mają być pod jakimś parasolem ochronnym. Chciałbym, żebyśmy awansowali przynajmniej do fazy pucharowej. Czy to się uda? Myślę, że Szwecja jest w zasięgu zwycięstwa. A co dalej? Nie wie nikt. Do porażek podchodzę z szacunkiem, jeśli widzę pot pozostawiony na murawie.

Sukcesów naszym i Tobie życzą PolscyLektorzy.pl!

Cudownie, niech tak będzie! (śmiech)


Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy
Asystent planu: Renata Różycka

 

 

 

 

 

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama