Publikacje o lektorach
ARTYKUŁY, AUDYCJE, FILMY

Permanentny przegląd prasy, portali internetowych, społecznościowych, radia i telewizji. Zbieramy wszelkie publikacje na temat lektorów i ich pracy. Efekt naszych poszukiwań znajdziesz w tym dziale. Jeśli masz coś czego tu nie ma, podziel się linkiem! Koniecznie daj nam znać!

Tytuł: Bliżej mikrofonu: Jarosław Boberek – Głos jest rzeczą drugorzędną
Autor: Przemysław Strzałkowski
Źródło: PolscyLektorzy.pl
Data publikacji: 25.01.2019
 
Cykl wywiadów BLIŻEJ MIKROFONU jest autorskim przedsięwzięciem portalu polscylektorzy.pl. Rozmawiamy z lektorami nie tylko o doświadczeniach zawodowych, ale też o tym, co ich osobiście ukształtowało, co ich porusza poza pracą. O sprawach, których nie znajdziecie w notkach encyklopedycznych. Choć oczywiście polecamy redagowane przez nas biografie w bazie SYLWETKI LEKTORÓW.


Przemysław Strzałkowski polscylektorzy.pl: Ile razy dziennie słyszysz się w radio?

Jarosław Boberek: (śmiech) Staram się nie słyszeć. Nie zwracałbym na to aż takiej uwagi, gdyby nie to, że ludzie mi się skarżą. Przychodzą i mówią: „Strasznie cię dużo!” Na co odbijam: „Innych też jest dużo, tylko innych nie znasz, a przez zażyłość ja ci się rzucam na uszy”.  Co zrobić, bywają takie kumulacje, gdy w bloku reklamowym leci reklama przy reklamie z moim udziałem. Mogę tylko za to przeprosić tych, których to męczy.

 

 
A propos kumulacji. Wpis „Marian i Barbara” w naszej rubryce Kto to mówi cieszy się ogromną ilością wejść. Czy przeczuwałeś, że reklama będzie miała takie powodzenie?

Mógłbym powiedzieć, że „oczywiście, praca z Barbarą gwarantuje taki sukces”. Ale jasne, że się tego nie spodziewaliśmy. Bardzo z Barbarą (Kałużną – przyp. red.) lubimy te spotkania, lubimy tę robotę. To pewnie przekłada się na ostateczny efekt naszej współpracy. Poza tym ludzie, którzy za to odpowiadają, są interesującymi ludźmi. A gdy spotka się na planie produkcji paru fajnych ludzi, może z tego coś fajnego wyniknąć. I to nam się przydarzyło. Zostały spełnione pewne warunki, żeby było dobrze – i jest dobrze. Poza pieniędzmi mamy ogromną satysfakcję, że nie jest to reklama jedna z wielu. Faktycznie, mamy sygnały, że ludzie czekają na kolejne odsłony, co się u Mariana i Barbary wydarzy.

 

Rozumiem, że nagrywacie scenkę jak za starych, dobrych czasów?

Tak, siedzimy ja obok Barbary, Barbara obok mnie i jest fajnie, blisko.

 

Przypominają się czasy „analogowe”, gdy grało się do jednego mikrofonu.

I my nawet nie mamy dwóch mikrofonów. Gramy do jednego, którym się dzielimy. Tacy jesteśmy z Barbarą „analogowi”.

 

Mówi się o tobie „Król dubbingu”. Tymczasem odnoszę wrażenie, że jesteś osobą skromną.

Dla mnie to oczywiste, że takich królestw dubbingowych jest cała masa, nie okłamujmy się. Przysłużył mi się, wspaniały skądinąd, Król Julian. Tak o nim myślę, bo to jest świetnie wymyślona postać i trafiło mi się to jak ślepej kurze ziarno. Robiłem tylko wszystko, by tego nie zepsuć. I – bez fałszywej skromności – udało się. A skoro on jest królem, to siłą rzeczy ten facet, który daje mu głos (patrząc na ilość rzeczy, które zrobił, a nie zrobił tego mało)… kurde, to jest jakiś król dubbingu! Świetne hasło: „Król dubbingu – Jarosław Boberek”. No i tak zostałem koronowany i posadzony na tronie. No i dobrze, ja się z tym nie zmagam. Niech będzie, jestem królem. Berło, korona… biorę to.

 

Ale w zawód aktora – również lektora – wpisany jest narcyzm, prawda?

Jasne, ten zawód ma to przypisane, przynależne. Nawet, gdyby człowiek bardzo od tego uciekał. Przed rozpoczęciem naszej rozmowy poszedłem do toalety, żeby przedmuchać nos – i spojrzałem w lustro, czy mi te piórka dobrze leżą. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie.

 

Dziś nie pudrowaliśmy. (wywiad rejestruje także kamera – przyp. red.)

Właśnie. Ale to też nie znaczy, że mam jakąś nadwrażliwość w tym względzie. Nie spędzam niepotrzebnie dużo czasu przed lustrem. Poza tym jestem facetem i nie muszę być taki wymuskany. Największą nagrodą dla aktora są oklaski i to jest też rodzaj próżności, ale bez braw aktor umiera. Jednak nie myślę o sobie per „narcyz”, czy inny kwiatek.

 

 

W dubbingu braw nie słychać – przynajmniej nie od razu – ale dostajesz je, grywając w teatrze. A kino? Wiem, że lubisz filmy Tarantino…

Ostatnio mówiłem o Tarantino i Vedze, a potem zostałem zmieszany z błotem (portal Pudelek tendencyjnie skomentował wypowiedź Jarosława Boberka dla Wirtualnej Polski, dodając nieprawdziwe informacje o życiu prywatnym aktora – przyp. red.). Posądzono mnie o to, że podlizuję się bądź jednemu, bądź drugiemu. Trzeba bardzo uważać na to, co się mówi. Pomyślałem przez analogię, że gdybym udzielił publicznej wypowiedzi na temat twórczości Jana Matejki, to mógłbym zostać posądzony o chęć przypodobania mu się i wewnętrzną potrzebę noszenia za nim pędzli. Co oczywiście jest absurdalne, ale z tego rozdania mam takie doświadczenie, że trzeba uważać, co się mówi. Wracajmy do Tarantino…

 

Zdecydowanie odcinamy się od przekręcania słów. Gdybyś miał wybór: kolejna ważna, pociągająca rola dubbingowa, a rola u – powiedzmy - Tarantino. I załóżmy, że pokrywają się terminy. Wtedy kino, czy jednak dubbing?

Oczywiście zrobiłbym wszystko, by pogodzić jedno z drugim. Ale o czym my tu mówimy… (śmiech)

 

Niedawno Polak zagrał u Tarantino.

Jasne, ja też miałem przyjemność spotykać w pracy gwiazdy Hollywood, siedziałem na przykład w jednej garderobie z Bobem Hoskinsem. Ale nie po to się spotkaliśmy, żebym się chwalił kogo ze świata spotkałem. Odczytując przewrotność tego pytania… myślę, że dałoby się to jakoś pogodzić, że nagrania dubbingowe można by dostosować do terminów pracy z Tarantino. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie traktuję dubbingu po macoszemu, w drugim szeregu. Dostaję propozycje pracy nie tylko w dubbingu, ale również przed kamerą, w teatrze. I jest ogromna działalność logistyczna, żeby to wszystko ze sobą nie kolidowało. Na szczęście nie jest to aż takie niemożliwe. Bywa karkołomne, ale na ogół się udaje, więc z Tarantino też byśmy sobie poradzili.

 

 

Właśnie, są punkty w Warszawie, które trzeba objechać. Urodziłeś się i wychowałeś w Szczecinku. Czy w Warszawie nie brakuje ci czasem przyrody, oddechu, przestrzeni?

Pewnie, że brakuje. I wtedy nie idę do Łazienek, tylko wyjeżdżam gdzieś, gdzie ten oddech można złapać. Wcale tak daleko nie trzeba jeździć. Jesteśmy dość zielonym regionem, więc wystarczy wyjechać kilkanaście kilometrów za Warszawę i już jest namiastka tego, gdzie się urodziłem oraz wyrastałem. Lasy, przyroda, zieleń. Oczywiście nieporównywalna, bo każdy rejon ma inną przyrodę. I przyroda Pojezierza Drawskiego, Pojezierza Pomorskiego jest jedyna w swoim rodzaju. Różni się nawet od Mazur – tu jeziora i tu jeziora, ale drzewa jakby trochę inne… No, w Warszawie są ogródki działkowe i od jakiegoś czasu boksuję się z myślami, czy by sobie takiej działeczki nie przysposobić. Nie, żeby pozyskiwać za pomocą pracy rąk płody rolne – bo są raczej niejadalne w tak dużym mieście – ale chwilę posiedzieć w zielonym. Mam przyjaciela, który jest szczęśliwym posiadaczem takowego i to jest super. Możliwości są.

 

Warszawa to w tej branży wybór dość oczywisty. Po drodze był Gdańsk… jakim jest miejscem do życia?

Widzę go zupełnie inaczej niż reszta populacji, która styka się z Gdańskiem turystycznie. Wszyscy się Gdańskiem zachwycają. Tak, jest pięknym miejscem na ziemi, nie ulega to wątpliwości. Natomiast widzę go inaczej, przez pryzmat moich doświadczeń: lepszych, gorszych, weselszych, smutniejszych. Spędziłem tam tzw. szczenięce lata, okres liceum i jeszcze trochę. Miałem tam pierwsze miłości. No, bez przesady, drugie miłości, takie mocno zaawansowane. Tam była już szkoła  bardziej na serio. Były wybory, co dalej robić ze swoim życiem – wszystko w tym pięknym, gdańskim anturażu. Ale Gdańsk to nie jest tylko Starówka. Mieszkałem we Wrzeszczu, więc tak, na Starówce się pojawiałem. Sopot też był niedaleko i zupełnie blisko Gdynia. Wszystko położone nad pluskającą wodą. Tak, korzystałem z tego, ale troszkę inaczej mi się to w głowie układa. Towarzyszy temu krajobraz, ale przede wszystkim są to ludzie i doświadczenia z nimi związane. Mój Gdańsk jest zupełnie inny. Bardzo lubię tam wracać, spotykać się z przyjaciółmi i rodziną.

 

Zatem najlepsze miejsce na randkę w Gdańsku to…?

(śmiech) Nie ma takiego przepisu, każde miejsce jest dobre. Jeżeli towarzyszy temu żar uczuć, to jest to bez znaczenia. Oczywiście, możemy się starać, możemy tryskać inwencją i pomysłami, żeby jeszcze bardziej ująć tę drugą część naszego życia, na punkcie której tak bardzo zbzikowaliśmy, zwariowaliśmy. „Jakie piękne miejsce znalazłeś!” – jasne, ale na spontanie można się znaleźć nagle w przedziwnym miejscu. I ono potem – przez sam fakt obcowania z najukochańszą – staje się takie ważne, jedyne w swoim rodzaju i wyjątkowe.

 

Magiczne…

Wręcz magiczne. A dla innego człowieka to zwyczajne, przeciętne  miejsce, na które nie zwróciłby uwagi. Z powodu magii zdarzenia nabiera ono zupełnie innych kolorów. Ale wykorzystajmy ten duży zbiornik wodny, randki nad morzem są super. „Bum-tralala, chlupie fala”…

 

Jakie były twoje wzorce, gdy zmierzałeś ku aktorstwu?

Miałem takie wzorce i to niesamowite, jak los nami steruje. Oczywiście mamy wpływ na pewne rzeczy, ale pominięcie punktów przez które trzeba przejść jest niemożliwe. Jest przeznaczenie, w które wierzę. I choćbym nie wiem jak się natężał, to tak będzie i już. Moim mistrzem był Zbigniew Zapasiewicz. Gdy zacząłem bawić się w teatr amatorski, tak naprawdę interesowała mnie architektura, temu poświęcałem życie i czas. Przepraszam za słowo „bawić”, traktowałem to bardzo serio, ale była to dziedzina z gatunku hobby czy nawet pasji, jednak nic warunkującego moje dalsze losy zawodowe. Grając w tym teatrzyku jeździliśmy po Polsce i m.in. wzięliśmy udział w warsztatach prowadzonych przez Zbigniewa Zapasiewicza. Po latach, gdy stałem się aktorem i pełnoprawnym uczestnikiem tego, co nazywa się sztuką teatralną, znowu spotkałem Zbigniewa Zapasiewicza. Siedzieliśmy w jednej garderobie i to było niesamowite. Historia zatoczyła koło, wszystko jest po coś. Pamiętam, że pierwsze spotkanie ze Zbigniewem Zapasiewiczem zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Rąbnęło mnie to bardzo i zostawiło ślad, jakąś bliznę. Podobnie było, gdy po raz pierwszy w życiu – a było to dość późno – miałem kontakt z prawdziwym teatrem instytucjonalnym, właśnie w Gdańsku. Wcześniej zdarzał mi się kontakt ze spektaklami które dojeżdżały do nas, w osobach artystów z Warszawy i nie tylko, ale to było niczym w porównaniu ze zderzeniem się z prawdziwym, instytucjonalnym teatrem. Pamiętam, że mnie to wtedy zmiotło. I znowu – kolejny moment w życiu, który zostawia trwały ślad. Takie zdarzenie nie jest bez znaczenia dla tego, co robimy potem.
Oczywiście Tadeusz Łomnicki, z którym miałem przyjemność spotykać się przy okazji pracy magisterskiej. Temat związany był ze sztuką, w której pan profesor grał, więc miałem sposobność, by spotykać się dość często. To w ogóle „wow”, niesamowite… Każdy, kto choć raz z nim się zetknął wie, o czym mówię. Takich ludzi nie ma i mam wrażenie, że już nie będzie. Anegdota. Któregoś razu był bardzo smutny i zapytałem: „Co się stało, panie profesorze?” Zamyślony, wbity w siebie powiedział:
- No, tak… zostało nas tylko dwóch. Laurence Olivier nie żyje.
- Słyszałem. A… dwóch?
- Jeszcze Gielgud został. No, ale… już tylko dwóch.
Jeszcze zabawna sytuacja z warsztatów Zbigniewa Zapasiewicza. Miał długi wywód o tym, jak pokrętne są losy aktora. On przez wiele lat był nikomu nieznany i teraz – proszę, takie objawienie. A u niego nic się specjalnie nie zmieniło. W latach 70 był nieznanym aktorem, a robił dokładnie to samo, na dokładnie tym samym poziomie. I co? I musiały zaistnieć okoliczności które spowodowały, że na niego również zapaliło się światło. „Kto tym rządzi? Kto o tym decyduje, jaka siła sprawcza? Nie wiadomo. Bo co ja robiłem? Ktoś z państwa jest w stanie powiedzieć, w czym grałem w latach siedemdziesiątych?” Zgłosiłem się wtedy i powiedziałem: „Tak. W Stawce większej niż życie zagrał pan amerykańskiego żołnierza”. Roześmiał się i powiedział: „To prawda”. Miałem tę satysfakcję, że przyłapałem Zapasiewicza na przejaskrawianiu swojej sytuacji. Bo to nieprawda, że nikt go wtedy nie znał i nie widział. Ja widziałem i zapamiętałem.

 

 

Świat dubbingu jawi się jako baśniowy, atrakcyjny. Do naszej redakcji napływa mnóstwo pytań w rodzaju: „co zrobić, żeby pracować w dubbingu?” To chyba nie jest takie proste?

Najlepiej skończyć szkołę teatralną, choć oczywiście są przykłady osób, które takiej szkoły nie skończyły i są tzw. dziećmi dubbingu. Są dość częste przypadki, kiedy dzieci zaczynają przygodę z dubbingiem i potem rosną, rosną, kontynuując tę przygodę. Jeśli mają wolę, ochotę i jeśli jest na nich zapotrzebowanie. To jest pewnego rodzaju droga, szkoła i to ma sens. Natomiast jeśli pan Kowalski czy Nowak idąc ulicą nagle wpadnie na pomysł: „a może bym w dubbingu spróbował?” – to tak się nie da, z ulicy nie można wejść. Nie mówię nawet o względach czysto technicznych, to rzecz drugorzędna. Chcę uświadomić, że to nie jest takie proste. Wymaga się pewnych umiejętności, predyspozycji. Umiejętności można nabyć, ale predyspozycje trzeba mieć w pakiecie życiowym. Ha, jak fajnie powiedziałem – w „pakiecie życiowym”…  Sam głos nie wystarczy, głos jest rzeczą drugorzędną. Przecinają mi się drogi z ludźmi obdarzonymi przepięknym głosem. Mówią: „Panie Jarku, nie sądzi pan, że mógłbym spróbować swoich sił?” Odpowiadam: „Wspaniała sytuacja wyjściowa. Ma pani/pan rzeczywiście świetny głos, ale głos to nie wszystko”. W momencie realizacji tekstu lektorskiego czy aktorskiego okazuje się, że głos to za mało. Bo jest jeszcze interpretacja. Lektor też w pewien sposób tekst interpretuje, kładąc w odpowiednich miejscach akcenty – bądź ich nie kładąc, stosując melodię mówienia tekstu, używając pewnej energii do wypowiedzenia tego tekstu. I ileś koralików trzeba na tę nitkę nanizać, żeby to miało sens, żeby było akceptowalne. W kwestiach czysto aktorskich – trzeba stworzyć postać, świat tej postaci. Usprawiedliwić jej „tu i teraz”. Po co ona tu jest, co przeżywa? To nie jest łatwe dla człowieka z ulicy, to raczej niemożliwe. Dzieciom może się to udać, tak, bo dzieci – jeśli są obdarzone talentem, mają prawdę i tę dziecięcą naiwność – mogą zostać aktorem dubbingowym. Może to nawet przełożyć się dalej, można przeskoczyć na scenę teatralną. Jest cała masa przykładów dzieci, które występują w teatrach. 

 

Mówi się, że aktorstwo polega głównie na szukaniu prawdy w postaci…

Tylko i wyłącznie.

 

Na ile uczy tego szkoła teatralna, a na ile trzeba to mieć w sobie?

Życie bardzo to weryfikuje przez kolejne doświadczenia. Szkoła daje narzędzia związane z dykcją, emisją, interpretacją. Ale nikt nie ma przepisu – ilu aktorów, tyle interpretacji. Było tyle inscenizacji wielkich tytułów dramatycznych i wszystkie role, które tam się pojawiają, są tak różne od siebie. A cały czas pracują na tym samym tekście. Oczywiście można produkować klony jednego czy drugiego profesora, który uczy technik aktorskich. Ktoś, kto jest w tym biegły, może dostrzec pewną manierę u młodych aktorów, którzy wychodzą spod ręki mistrza. Ale to jest nieuniknione. Z biegiem lat każdy dopracowuje się swoich własnych metod, własnego myślenia i budowania postaci. To wielka, długa dyskusja. Nikt nie ma przepisu na określoną rolę, ani przede wszystkim przepisu na sukces. I chyba dobrze. Zawsze towarzyszy dreszczyk emocji na etapie tworzenia, a potem kolejne dreszcze podczas konfrontacji z widownią. Bo tak naprawdę nigdy do końca nie wiemy, co mamy w ręku.

 

 

A budując rolę dubbingową zabierasz materiały do domu, czy grasz w studio „z marszu”?

Nie ma takiej technicznej możliwości. Wszystko jest tak obwarowane tajemnicą, że niczego nie można wynieść ze studia. To jednostkowe przypadki. Zdarza się, że ktoś nie jest zawodowym aktorem, ale jest ikoną tego, co robi – i bardzo chcemy, żeby pojawił się w jakiejś produkcji. Nie ma z dubbingiem nic wspólnego, jest zielony. „No nic, damy mu materiał do domu, niech zobaczy…” Tak naprawdę nikt się nie przygotowuje, to dzieje się w studio. W czasie realizacji można ćwiczyć do upadłego, tylko po co? A prawda jest najważniejsza. Niektórzy mówią: „A jak pan tam czytał…” Fizycznie czytam, nie uczę się kwestii na pamięć, nie uczę się całej roli, odczytuję ją. Jednak czytanie jest już kreacją, tak samo, jak przy czytaniu audiobooków, czy czytaniu tekstów w teatrze radiowym. Stwarzamy świat, stwarzamy postaci, ożywiamy je. Tu najważniejsza jest prawda, głos jest rzeczą drugorzędną.

 

W jaki sposób w reżyserowaniu pomaga to, że samemu się gra?

Jeżeli skończy się język dotarcia do aktora i reżyser wyczerpał wszystkie możliwości, za nic nie może uzyskać efektu – z różnych powodów tak się może zdarzyć – to jest ostateczna rzecz, taki „telefon do przyjaciela”. Jednak staram się niczego nie „pokazywać” aktorom, z którymi pracuję. I na ogół nie muszę. Ale czasem tak się zdarza i bywa, że mamy do czynienia z kimś, kto nie ma kompletnie żadnego doświadczenia i gramy „na małpę”.

 

Czyli „zrób tak i tak”…

Dokładnie. Umówmy się tak, że ja będę czytał kwestię, a pan będzie za mną powtarzał, dobra? I jeśli on ma dobre ucho, to metoda działa. Można by się przyczepić, że jest to może za mało wypełnione emocją, ale jest to dopuszczalne.

 

Masz ulubionych aktorów dubbingowych, z którymi pracujesz?

Ojej… (śmiech) Jeszcze kogoś nie wymienię, a potem się będą przyczepiać, że „a mnie nie?” Jest wielu, z którymi bardzo lubię pracować i oni o tym wiedzą. Myślę, że to w zupełności wystarczy. Nie chciałbym wyrokować, bo wszystko jest płynne i bardzo lubię coś „odszczekać”. Lubię, jak mnie ktoś zaskoczy. I nagle dzieje się coś takiego, że robię „hau, hau!” pod stołem. Nie warto dzielić ludzi na lepszych i gorszych. Ci, którzy są naprawdę dobrzy – wiedzą o tym.

 

 
Zwykle proszę o porady dla początkujących. Powiedzieliśmy już, że nie jest łatwo.

Przepis jest jeden: przemożna, ugruntowana, mocna chęć zrobienia czegoś może góry przenosić. Jeżeli ktoś jest przekonany, że powinien, że się nadaje, że chce to robić – niech to robi! Niech stuka do jednego, drugiego, trzeciego studia. Niech terminuje, zaczyna od małych rzeczy. Nie ma nic piękniejszego, niż ludzka pasja. Jeśli ktoś chce wejść na górę, to prędzej czy później wejdzie. Znam dziewczynę z zabitej deskami wsi, z wielodzietnej rodziny. Była bieda, ale się wszyscy kochali. Ta dziewczyna pracując na zmywaku w ośrodku, w którym były organizowane kolonie i wczasy, nauczyła się japońskiego. I teraz siedzi w Japonii, bo bardzo tego chciała. To jest dla mnie wspaniały przykład – który sobie często przywołuję – na to, że nie ma rzeczy niemożliwych.

 

A o czym marzy Jarosław Boberek?

Bardzo chciałbym szczęścia i pełnego spełnienia w rodzinie. Jako mąż, jako ojciec. Chciałbym, by w rodzinie wszystko się dobrze układało, żeby dzieci realizowały swoje pasje i marzenia, żebyśmy się – wyszczerzeni w uśmiechu – spotykali z różnych okazji i bez okazji. Myślę, że rodzina jest dla mnie najważniejsza. Wszystko co robię, to z taką właśnie dedykacją. Gdyby zadzwonił Tarantino, a rodzina miałaby jakiś problem do rozwiązania, to Tarantino musiałby poczekać albo byśmy się nie spotkali. Moje marzenia lokują się wokół szczęścia rodziny.

 

Tego życzymy i pozdrawiamy rodzinę.

Bardzo dziękuję. Korzystając z okazji też pozdrawiam rodzinę.

 

Zdjęcia: Przemysław Strzałkowski / PolscyLektorzy.pl

Asystent planu: Renata Różycka

 

 

 

 

 

Brak komentarzy

Studio Medianawigator.com

reklama

Agencja MediaNawigator.com

Powered by:

Bank głosów Mikrofonika.net

reklama